Zew Cthulhu >> Motywy >> Verbodi

| | A A


Autor: Nivo
Ilustrator: Shinai
Data dodania: 2008-03-05 20:58:42
Wyświetlenia: 7255

Verbodi

Dzień, w którym to wszystko się zaczęło był stosunkowo pogodny. Nie przypominam sobie żadnych niesamowitych zjawisk, które miały poprzedzić moją tragedię – drugi listopada zaczął się jak każdy inny, skończył jednak jak horror z koszmarnych wizji nocnych nawiedzonego pisarza fantastyki.

W pracy tego dnia nie miałem nic konkretnego do zrobienia, więc wyszedłem godzinę wcześniej i pośpieszyłem do mojego mieszkania. Widok szarego, obskurnego blokowiska wielu mógłby odrzucić, mnie jednak przywodził na myśl słodkie czasy beztroskiego dzieciństwa i domowego ciepła, którego nie znalazłem jeszcze nigdzie indziej. Przechodząc pod mymi oknami spojrzałem przez nie mimowolnie. Robiło się już ciemno, w całym domu paliły się światła. Był to niewątpliwie powód do niepokoju, jak się później okazało, słusznego.

Gnany niepokojem rozbudzonym dziką grą wyobraźni, wbiegłem niemal na klatkę schodową. Od skromnego mieszkania na parterze dzieliło mnie już tylko kilka stopni, jednak moją uwagę zwróciła kolejna nietypowa sytuacja. Drzwi od piwnicy, przyległe do kamiennych stopni, były rozwarte, w środku również jarzyły się jakieś mdłe poświaty. Dobiegły mnie podniesione głosy; co najmniej kilkoro ludzi znajdowało się na dole, wśród zakurzonych rupieci i kocich rodzin, które dokarmiała sąsiadka z naprzeciwka. To również wzbudziło lekką niepewność, jednak irracjonalny (jak mi się wtedy wydawało) lęk o to co się dzieje w moim mieszkaniu był silniejszy i kazał mi odłożyć sprawę piwnicy na dalszy plan.

Zamek w drzwiach był otwarty, co tylko spotęgowało moje złe przeczucia. Nacisnąłem mokrą od potu dłonią na klamkę i popchnąłem drzwi. Stawiły mi opór, gdy dał się słyszeć zduszony jęk jakiegoś mężczyzny byłem pewien że w kogoś uderzyłem. Gotowy na najgorsze postanowiłem naprzeć z jeszcze większą siłą; ogarnięty paranoicznym przeczuciem chciałem jak najszybciej sprawdzić co dzieje się w mieszkaniu. Wtem opór zelżał, drzwi ustąpiły i ujrzałem rosłego, umundurowanego faceta, który był nie mniej zdziwiony niż ja. Dopiero potem usłyszałem cichy szloch mojej matki – gdyby zdarzenia te nastąpiły w odwrotnej kolejności, myślę, że nawet imponująca postura funkcjonariusza policji nie pomogłaby mu w konfrontacji ze mną.

Policjant o gabarytach niedźwiedzia grizzly położył mi swoją ciężką dłoń na ramieniu i powiedział kilka ciepłych słów pocieszenia. Nie wiedziałem jeszcze co się stało, a on już mnie pocieszał, jakby chciał przygotować grunt pod zaserwowanie mojej roztrzęsionej psychice dania głównego – strasznej prawdy o wydarzeniach które miały tu miejsce.

- Pański brat został napadnięty przez nieznanego sprawcę - mundurowy zdawał się być bardzo przejęty całą sytuacją, nie mniej przejęty niż ja. Jego następne słowa nie docierały do mnie nawet w najmniejszym stopniu, mój umysł wypełniła jedna czarna jak smoła myśl, która zaćmiła wszystkie możliwe receptory i zakłóciła postrzeganie świata. Byłem pewien, że on nie żyje, że jakiś szalony skurwiel zamordował go w moim mieszkaniu, a moja matka znalazła zakrwawione zwłoki swojego drugiego syna.

Byłem przerażony.

Chwiejnym krokiem, bezwiednie, ruszyłem do salonu. Otworzyłem drzwi, w tym samym momencie usłyszałem głębokie westchnienie funkcjonariusza, mojego niedoszłego rozmówcy; prawdopodobnie jego pierwszy dzień na służbie zaczął się w możliwie najgorszy sposób – podobnie jak miała się zakończyć cała ta szalona sytuacja.

Oczom mym ukazało się trójka innych policjantów. Jeden siedział przy fotelu i szeptał coś mojej matce, która ukryła twarz w dłoniach i głośno szlochała. Pozostała dwójka stała przy rozłożonym tapczanie, na którym leżał mój brat. Przez chwilę miałem wrażenie, że nikt nie zauważył mojego przybycia. Wpatrywałem się w moją rodzinę – ostatnich, których kochałem, a jednocześnie którzy pozostali na tym świecie.

Matka wstała z fotela i odpychając policjanta, wpadła w moje ramiona. Przygarnąłem ją czule i starałem się coś zrozumieć z potoku jej słów, wypowiadanych szybko, jakby w spazmatycznym transie. Odepchnięty mundurowy podszedł do mnie i dał mi do zrozumienia, że ma mi wiele do powiedzenia – najprawdopodobniej nie więcej niż chciałem się od niego dowiedzieć. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa, czułem tylko jak uścisk matki powoli słabnie. Pomogłem jej wrócić na fotel, odstawiłem ją jak jakiś pierdolony mebel i było mi z tym później bardzo źle. Musiałem jednak wiedzieć co się stało. Wyszliśmy z pokoju. Niedźwiedzia grizzly już nie było.

- Przykro mi, że tym razem powrót do domu nie był spokojny – rzekł mundurowy o okrągłej, lekko pucułowatej twarzy – Dostaliśmy wezwanie kilkanaście minut po 13, dzwoniła kobieta, pańska matka – urwał nagle i przeniósł wzrok z kasetonów kuchennych na krajobraz za oknem. Jego oczy były beznamiętne, chłodne i obojętne – Pański brat padł ofiarą nieznanego nam jeszcze osobnika –
- Jak to się stało? – moje słowa brzmiały dziwnie obco; zdawało mi się, że zdolność mówienia to nieznana mi dotychczas starożytna sztuka, której posiadanie objąłem niespodziewanie podczas wpatrywania się w, gruncie rzeczy śmieszne, oblicze policjanta.

- Pański brat, Ryszard… Ryszard, prawda? – spojrzał na mnie pytająco i podjął dalej, ujrzawszy mój twierdzący gest – Wybrał się do piwnicy. – W tym momencie przywołałem obraz lekko uchylonych piwnicznych drzwi, które wcześniej zwróciły moją uwagę. Natłok emocji zepchnął te obrazy z mej pamięci na samo dno, tak więc zdawało mi się, że wspominam czasy dawne i nie do końca dla mnie jasne. To dziwne uczucie nie mijało, jak większość dziwnych przeczuć które atakują nas w najmniej oczekiwanych momentach. – Tam został zaatakowany. To znaczy jest to jedyne pasujące w tej sytuacji określenie, nie mogę znaleźć innego słowa. – rozmówca szybko podchwycił mój pytający wyraz twarzy i odparł – Brak jakichkolwiek obrażeń. Brak jakichkolwiek śladów ataku! Wiemy jedynie że ktoś był tam, w piwnicy, z pańskim bratem i zbiegł zaraz po zdarzeniu. Wskazują na to liczne poszlaki, jednak jest to nietypowa sytuacja. – z matowego i mglistego spojrzenia powstało bystre i żywe, powołane do życia przez ciekawość i fascynacje sprawą – Pan Ryszard poszedł do piwnicy i nie był w stanie sam z niej wyjść. Zaniepokojona matka znalazła go siedzącego na piwnicznych schodach, wpatrzonego w ścianę nieobecnym wzrokiem, niezdolnego do podjęcia jakiegokolwiek ruchu. Zanim przybyli wezwani policjanci, odrzekł bezwiednie kilka słów, w języku którego matka nie zna, i którego nigdy wcześniej nie słyszała. Jednak w obecności mundurowych żadne inne znaki tego rodzaju nie miały miejsca. Zanieśliśmy go tutaj i położyliśmy. Wezwałem lekarza, a moi funkcjonariusze przeczesali całą piwnicę, metr kwadratowy po metrze. Nie znaleźliśmy nic, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś trop.–
- Co powiedział lekarz? – zapytałem
- Jak już wspomniałem, brak jakichkolwiek obrażeń. Doktor orzekł, że nastąpił szok psychiczny i w najlepszym wypadku wystarczy mocno przespana noc by wszystko wróciło do normy. Zalecił, aby każdą nieprawidłowość zgłosić lekarzowi rodzinnemu. Co do stanu matki – dał jej lekarstwa na serce, żeby się uspokoiła. Nie może się już więcej denerwować, ma Pan z nią pójść jutro z rana do szpitala. To był dla niej wielki wstrząs. To wszystko. Jeśli uda nam się coś znaleźć, niezwłocznie Pana powiadomimy. –
Uśmiechnął się do mnie niewyraźnie i wyszedł, trzaskając znajdującymi się w progu kuchni „frędzlami” o drewniane obicie ściany. Po chwili wszyscy policjanci zniknęli z mojego domu, pozostawiając po sobie przedpokój ubrudzony śladami butów i stary klucz do piwnicy, który położyłem na lodówkę.

Wkroczyłem do salonu. Mój brat leżał zwrócony twarzą do ściany i chrapał. Matka, której nabiegła krwią twarz wyglądała strasznie, z wycieńczenia i strachu również oddała się w ujęcia Morfeusza, śpiąc na poły oparta, na poły leżąca. Mieszkanie wypełniły oddechy, w obliczu ciężkiej ciszy i atmosfery przesyconej strachem, brzmiały groźnie, jednak czułem że muszę tu zostać by się w nie wsłuchiwać.

Przez noc nie zmrużyłem oka, spoglądając raz po raz na moich bliskich, których sparaliżowane grozą umysły skorzystały z bezpiecznego wyjścia awaryjnego. Ja nie mogłem sobie na taki luksus pozwolić.

Coś jakby zduszony jęk, wyrwał mnie z półsnu który napadł na mnie tuż przed świtaniem. Lekka mgła, twór zmęczonych oczu, jeszcze przesłaniała mi widok, miała jednak zrzednąć w obliczu tego co dojrzałem później.

Pierwszy obraz, który do mnie dotarł wstrząsnął mną do głębi. Poczułem ucisk, jakby jakiś pieprzony strong man zrzucił mi na piersi jeden ze swoich ukochanych ciężarów. Zdawało mi się, że walczę o każde tchnienie, nie mogłem jednak od niego odwrócić wzroku.

Patrzył na mnie, oczy miał szeroko otwarte. Wyraz twarzy zdradzał kamienną obojętność, jakby ktoś wypruł z niej wszystkie charakterystyczne rysy i emocje. Oddech miał płytki, co jakiś czas palce u rąk zginały się gwałtownie w silnym skurczu; wyglądało to jakby sparaliżowany układ nerwowy próbował przywrócić sobie pełną sprawność. Nie licząc tego leżał w bezruchu, dokładnie tak jak zostawili go policjanci.

Najwidoczniej wydałem z siebie jakiś dźwięk, może to był nieświadomie zduszony okrzyk, może przepełniony strachem jęk. Cokolwiek wydostało się z mych na wpół otwartych, zamarłych z przerażenia ust, obudziło moją matkę.

Jej pierwsze spojrzenie również padło na brata i to miał być ostatni obraz odbity na jej siatkówce. Zamarła w bezruchu, a ja wiedziałem, że połatane serce nie wytrzyma trzeciego zawału. Miałem rację.

Pamiętam tylko, że zadzwoniłem po karetkę, później i mój umysł skorzystał z koła ratunkowego.



Obudziłem się w szpitalnym łóżku. Stała przy mnie młoda pielęgniarka, urody nieszczególnej, ale obdarzona miłym spojrzeniem. Spostrzegła, że wróciłem do zmysłów i nachyliła się nade mną, momentalnie wyczułem silną woń jej ciężkich perfum.
- Jest pan w szpitalu św. Bartłomieja. Proszę spokojnie leżeć – powiedziała niemal szeptem, wkładając w swoją wypowiedź pełnię wymuszonego ciepła i uczucia. Wymagających otuchy miała tutaj zapewne na pęczki, prędzej czy później musiała wkraść się w ten miły gest rutyna.

Ja jednak nie byłem jednym z potrzebujących.

Umysł miałem wyjątkowo trzeźwy, zmysły nadzwyczaj wyostrzone. Utrata świadomości i jej powrót obudziły we mnie jakieś dziwne pokłady zaangażowania i inicjatywy, chciałem wstać, dowiedzieć się prawdy i znieść ją godnie. Jedynym co niepokoiło mnie w tamtej chwili był zanik pamięci, jednak tylko w zakresie wydarzeń tamtego feralnego dnia.

Spojrzałem na ścienny kalendarz i wiszący nad nim zegar. Zorientowany w czasie i przestrzeni, gotowy byłem stawić czoła światu. Usiadłem na łóżku, gestem ręki uciszyłem protesty pracownicy szpitala i zaczerpnąłem głęboko powietrza. Perfumy zmieszane z typowo szpitalnym smrodem wbiły mi się w nozdrza, pobudzając receptory obrzydzenia i wzbudzając odruchy wymiotne. Bez większego problemu je opanowałem; nagle zdałem sobie sprawę, że jestem cholernie głodny.

Po chwili stałem już pewnie na nogach, co więcej – polecono mi przespacerować się do lekarza dyżurnego, co niezwłocznie uczyniłem. Zdawało mi się, że doktor nie zaskoczy mnie już niczym.

Wszedłem bez pukania, co niewątpliwie zirytowało starego, posępnego mężczyznę pełniącego tamtego dnia dyżur na oddziale. Nie śmiał jednak mnie odprawić, mruknął tylko niezadowolony i obdarzył mnie zimnym spojrzeniem. Usiadłem, również nieproszony. Chciałem mieć to już za sobą.

- Jak się pan czuje? – wypalił, z rozbrajająco sztuczną troską doktor. Miałem wrażenie, że w jakiś sposób szydzi ze mnie, mści się za bezczelne wtargnięcie do jego królestwa – gabinetu, za zajmowanie jego cennego czasu. Nieodparta chęć dokonania ciętej, złośliwej riposty pojawiła się nagle. Nie wiedzieć czemu dokonywałem zapewne nadinterpretacji intencji lekarza, jednak wcale nie byłem rozdrażniony.
- W porządku, proszę mi powiedzieć… - odparłem całkowicie spokojny. – Co z moją rodziną? – to była czysta, kurewsko niepotrzebna formalność.
- Pańska matka, w wyniku zawału spowodowanego zapewne głębokim wstrząsem psychicznym, zmarła. – tym razem zdawało mi się, że to były ostatnie słowa, które chciał mi przekazać. W moim odczuciu emanował prawdziwą empatią, solidaryzując się z moim domniemanym bólem. Ja go jednak nie odczuwałem, przynajmniej na razie. Było coś innego, jakaś dziwna znieczulica i napływ krwi do mózgu, który przez chwilę odebrał ostrość widzenia. Nic poza tym.
- A brat? – wykrztusiłem nieśmiało, nie chciałem przeciągać tej sytuacji.
- Skontaktowaliśmy się już z lekarzem, który był na miejscu zdarzenia w pańskim mieszkaniu. Przeprowadziliśmy rozpoznanie i wiemy wszystko to, co udało się zebrać policji na temat sytuacji dnia wczorajszego. –
- Co z nim? – zapytałem wprost, przerywając niegrzecznie wywód starego doktora, który prawdopodobnie przewidywał wyjawienie mi najistotniejszej prawdy tuż przy końcu wypowiedzi. Nie mogłem tak długo czekać.
Siwy, łysiejący staruszek spojrzał na mnie badawczo. Zmrużył oczy, po czym podjął na nowo – W tym rzecz, że nie wiemy. Wygląda to na pewnego rodzaju paraliż ośrodkowego układu nerwowego, ale bardzo szczególny. Szczerze mówiąc, objawy nie pasują do żadnej znanej… - tu urwał, a ja poczułem dreszcz ogarniający falowo całe moje ciało – …mi choroby. – dokończył, niezręcznie próbując ukryć rosnące w nim napięcie i podniecenie, powołane do życia w wyniku obcowania z czymś nowym, nieznanym.
- Posłaliśmy po ekspertów – odrzekł pośpiesznie. – Pański brat pozostanie kilka dni na obserwacji, wtedy podejmiemy decyzję. –
Zapewne dostrzegając mój niepokój, dodał - Pańskie wyniki odzwierciedlają określany przez pana stan samopoczucia. Są w porządku. Może pan udać się do domu. Oczywiście wcześniej proszę odwiedzić brata. Jest w sali numer 61. –

Kiwnąłem głową w geście podziękowania i wyszedłem, nie w pełni świadomy tego co dzieje się wokół mnie. Nagle opuściła mnie pewność siebie, znów świat rozminął się z moimi oczekiwaniami. Nie czułem się już tak silny, bałem się odwiedzić brata.



To nie był paraliż. To nie mógł być paraliż. On znowu patrzył na mnie, jego spojrzenie było otwarte, żywe i bezpośrednie. Zdawał się doskonale rozumieć wszystko to, co go otacza. Jednak maska, która teraz widniała na miejscu twarzy mojego brata, nie pozwalała mi uwolnić się od przeświadczenia, że leży tam ktoś tak bardzo inny od osoby, którą znałem i kochałem od dziecka. Ten wzrok nie mówił niczego, był po prostu przeszywającą manifestacją zimnej świadomości, zamkniętej w ogarniętym całkowitą niemocą ciele. I chyba to bolało mnie najbardziej, gdy tak stałem w progu i wpatrywałem się w ogarniętego bezwładem, mojego jedynego, ukochanego brata.

Życzliwi pracownicy szpitala podali mi terminy odwiedzin, kupili kanapkę w szpitalnym bufecie i grzecznie wyprosili pod pretekstem zakłócania spokoju chorego. Faktycznie, gdy wychodziłem było późno…

Wróciłem do pustego mieszkania i dopiero wtedy to uczucie znieczulicy ustąpiło, pozostawiając po sobie żal i smutek, którego nie umiałem wyrazić inaczej niż przez płacz. To było dziwne, jakby puściły wszelkie zahamowania, nagle ot tak wylałem z siebie cały ten syf kumulujący się we mnie od dłuższego czasu, spotęgowany ostatnimi wydarzeniami. Podziałało oczyszczająco; miałem wielokrotnie w przyszłości wracać do tej praktyki.



Wziąłem urlop w pracy i trzy następne dni spędzałem w szpitalu, przy moim bracie. W międzyczasie zacząłem wypełniać ostatnią wolę matki. Urna z jej prochami stojąca w salonie była ostatnim meblem, jaki chciałem sobie sprawić, na szczęście za jej wolą miałem ją oddać miejscu, które ukochała za życia najbardziej – pewnym starym jeziorze na południu Polski.

Stan brata nie poprawiał się. Zebrani naukowcy zdolni byli jedynie do ożywionych dysput, snucia dziwnych teorii i zastosowania przeróżnych metod leczenia, które w rezultacie nic nie dały. W końcu, na dzień przed moim wyjazdem na południe, doszli do wniosku, że przełom w leczeniu może przynieść powrót do domu i zastosowanie terapii w tamtych warunkach. W związku z moją nieobecnością, bratem miała zająć się opłacona przeze mnie pielęgniarka środowiskowa. Miła i słodka dziewczyna, której wylewność i troska o pacjenta miejscami wprawiała mnie w zakłopotanie i zadumę nad własnym stosunkiem do potrzebujących bliźnich. Przedstawiłem jej wszystkie niezbędne informacje, odpowiedziałem na wszystkie jej pytania, i serdecznie dziękując, udałem się w moją jednodniową podróż.

Na miejsce dotarłem bardzo zmęczony. Pokonałem kilkanaście kilometrów sam, wśród głuszy, lasów i pól, które otaczały okolicę. Tafla wody, która niegdyś dawała jej wielkie ukojenie, przyjęła ją bezgłośnie. Bezmiar błękitu domagał się czegoś ode mnie, więc oddałem mu kilka moich łez. Usiadłem, i przysięgam, mógłbym siedzieć tam do końca świata, wypatrując dalekich gwiazd, wielkich pochyłych drzew i wsłuchiwać się w melodię głębokiej toni. Czułem się zagubiony, zdruzgotany i pokonany. Dziwnie minął mi ten czas, wtedy przy jeziorze, które ukochała moja matka.



Przekręciłem klucz w zamku i nacisnąłem klamkę. Drzwi zaskrzypiały cicho, ale w pełni słyszalnie, co wcześniej im się nie zdarzało. W mieszkaniu nie paliły się żadne światła, ciszy nie mącił żaden dźwięk. Z racji tego, że dotarłem na miejsce o dość późnej porze, zdawało mi się to normalne.

Nic jednak nie było już normalne.

Zapaliłem światło w salonie i moim oczom ukazał się makabryczny widok. Tym razem w obliczu tak bluźnierczej sytuacji, zachowałem jasność umysłu. Nie było mowy o żadnym zemdleniu, straceniu ostrości widzenia, czy paroksyzmach skręcających się do wyjścia wnętrzności. Była za to czysta świadomość i zimne, wbijająca się do każdego zakamarku mózgu poczucie prawdziwości i realności całego zajścia.

Jej śliczne oczy wpatrywały się w dal, a polepione krwią włosy rozłożyły się wachlarzem na dywanie. Na szyi widniał szkarłatny bukiet poszarpanych mięśni, tętnicy i żył. Wygięta w nienaturalny sposób, leżała skąpana we własnej posoce, z twarzą zastygłą w wyrazie głębokiego zdumienia.

A tuż obok, na kanapie, leżał on. Tym razem bezmyślnie wpatrywał się w sufit, jego ciało raz po raz przeszywały dreszcze wprawiające ciało w paskudnie gwałtowne drgania i skurcze. On również umorusany był krwią, była na całej jego twarzy i ubraniach.

Ta świdrująca umysł cisza była tak głośna, że nie słyszałem dyżurującego przy telefonie policjanta, który wysyłał pod mój adres, kolejny raz w tym tygodniu, swoich kolegów – funkcjonariuszy.



Przesłuchania trwały bardzo długo. Pomimo braku jakichkolwiek dowodów postanowili mnie przetrzymywać ile się da, być może liczyli na to, że zacznę mówić. Tylko co do jasnej cholery?

Wszyscy byli bezradni – lekarze i policjanci. Nie było żadnych racjonalnych przesłanek, które potwierdziłyby jakiekolwiek hipotezy. Brak śladów włamania, brak śladów po narzędziach zbrodni, brak śladów jakiejkolwiek poprawy stanu brata.

Minęło parę dni, które ja spędziłem na komisariacie, a mój brat w przeróżnych zakładach specjalistycznych. Prędzej czy później musieli nas odesłać do domu. I tak też się stało. Dostałem wytyczne od lekarzy co do postępowania z bratem, zagwarantowaną domową opiekę lekarską, a w sprawie śmierci pielęgniarki toczyło się postępowanie.

Piątego dnia po moim powrocie musiałem wybrać się do biura, by przedłużyć urlop. Szef był wyjątkowo dobrotliwy, wysłuchał powodów mojej decyzji i pozwolił zająć się bratem jeszcze tydzień, abym miał czas znaleźć opiekuna. Było późno, gdy udało mi się wreszcie wrócić do mieszkania, deszcz lał już na dobre, a ja padałem z nóg.

Zaparzyłem kawę, przyrządziłem sobie fasolę z puszki i snułem plany rozłożenia się z tym całym inwentarzem na moim fotelu, gdy nagle naszła mnie szalona myśl. Nie mogłem jej odpędzić, rozsnuła przed moim skołatanym umysłem cholernie ciekawą wizję, w której rzucam światło na całą tę paskudną sprawę, oczyszczam się z podejrzeń i ratuję brata.

Ubrałem rękawice i buty, zapakowałem baterię do starej latarki i upewniwszy się, że dobrze zamknąłem drzwi do mieszkania, wyszedłem na klatkę schodową. Ruszyłem w dół po schodach, by dotrzeć do piwnicznych drzwi. Tak jak myślałem, zamka nie było, a zawiasy trzeszczały przy najmniejszym nawet podmuchu wiatru, który mieszkał w tym nieszczęsnym, wiecznie zaszczanym przybytku.

Stopnie były nierówne jak dzieło pijanego murarza. Wiły się, załamywały pod dziwnymi kątami, tak, że każdy fałszywy krok groził upadkiem i rozbiciem głowy. Z najwyższą ostrożnością stąpałem po każdym z nich, oświecając sobie drogą latarką. Żarówek oczywiście nie było.

Nagie ściany nosiły na sobie znamiona wieku, które uwydatniał słaby i mdły strumień światła, którego źródło mocno, aż zbielały mi knykcie, dzierżyłem w dłoni. Przez chwilę odpłynąłem myślami daleko, tworząc hipotetyczne warianty rozwoju wydarzeń owego feralnego dnia, który był zapalnikiem wszystkich kolejnych nieszczęść. Znalazła go tutaj, czy może tam?

Krążyłem, jak tropiący detektyw, po zakurzonych posadzkach ciasnych, piwnicznych korytarzy. W trakcie mojej wędrówki skupiłem swoją uwagę na moim boksie. Jako jedyny był otwarty, dokonał tego albo brat, albo policjanci.

Zajrzałem do środka i moim oczom ukazał się obraz nie pasujący do tego znajdującego się w mojej głowie, dotyczącego bezpośrednio zawartości piwnicznego schowka. Rzeczy było bardzo mało, zniknęły gdzieś wielkie pudła po telewizorze, gitarze czy komputerze. Ślady przeszukiwania były widoczne gołym okiem, jednak wśród ogólnego nieładu czułem, że czegoś brakuje.

Kucnąłem i spojrzałem w kąt pomieszczenia. Znajdowały się tam ułożone w mały stosik… kości? Tak, to były małe kości. Uśmiechnąłem się na myśl o kocich lokatorach, gdy nagle grymas ten zbiegł mi z twarzy.

Kotów nie było w piwnicy. Dopiero teraz to zauważyłem. Byłem zły na matkę, że i ona zaczęła je dokarmiać, było tu ich od cholery. Każdy krok tutaj mógł być dawniej próbą morderstwa małego kocięta. Te kości? Resztki z obiadu czy resztki kotów? Ta durna myśl nie dawała mi spokoju.

Tuż za słoikiem stał na poły wypalony ogarek. Posadzka w wielu miejscach nosiła ślady wosku i dziwnego pyłu, a ja wiedziałem że coś tu jest wybitnie nie w porządku. Postanowiłem radykalnie rozwiać wszelkie swoje wątpliwości, nie będąc świadomym, że moje działania przysporzą mi ich jeszcze więcej.

Poprzewracałem wszystko do góry nogami. Moja wariacja przeszukiwania dała wymierne efekty. Oto już po chwili trzymałem w rękach kilka dziwnych książek i mocno śmierdzący wilgocią i rozkładem pergamin, pokryty gwiazdami pitagorejskimi.

Te woskowe wzory, które deptałem były uderzająco podobne. Szaleństwo?

Nie rozumiałem już nic. Najprawdopodobniej policja znalazła te przedmioty i nie uznała ich za znaczące w sprawie. Ja jednak czułem, że powinienem bacznie im się przyjrzeć – w moim przeświadczeniu miała to być moja aktywna próba rozwiązania problemu, choć ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Jak się okazało, niesłusznie.

Pospacerowałem jeszcze kilkanaście minut wśród innych boksów, rozglądając się za jakimikolwiek podejrzanymi znakami. Nie spotkałem żadnego żywego stworzenia.

Gdy wróciłem do domu z moimi znaleziskami, fasola była już zimna, a brat nadal badawczo świdrował mnie wzrokiem, którego nie mogłem znieść. Starając się o nim nie myśleć, podjąłem próbę realizacji mojego wcześniejszego planu. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, odkładając wcześniej cały mój piwniczny ekwipunek i włączyłem telewizor.

Wtedy się zaczęło.

Zaczął się miotać po posłaniu, oczy płonęły nienawiścią, a pozbawiona jakiegokolwiek grymasu twarz nabrała sino-purpurowego koloru. Byłem cholernie zdenerwowany, momentalnie z głowy wyleciały mi wszystkie porady lekarza, zwyczajnie wpadłem w panikę. Patrzyłem jak on zaciska dłonie na kocu, jak przerzuca się z boku na bok, jak tańcząca po pijaku ryba. Wydawał z siebie ciche jęki i dławione sapnięcia, które doszczętnie wytrąciły mnie z równowagi. Podbiegłem do niego i chwyciłem jego twarz w dłonie, na przemian krzycząc i szeptając uspokajające słowa.

Najwidoczniej nastąpił wyjątkowo silny nawrót ataków, których nigdy wcześniej nie byłem świadkiem, a o których pół-słówkami opowiadali mi lekarze z zakładu. Ale to co stało się później sprawiło że na wiele spraw spojrzałem całkiem inaczej.

Gdy nachyliłem się nad nim bardzo blisko, tak blisko, że czułem jego śmierdzący oddech, on, wielkim wysiłkiem woli, wygiął się cały i odbił głowę od kanapy zatapiając zęby na mojej szyi. Przez chwilę jakby mnie sparaliżowało, czułem chłód na całym ciele, tylko jakieś ciepłe strużki płynęły w dół, aż po okolice klatki piersiowej.

To była krew. On wgryzał się we mnie, wpatrując się w moje zastygłe w przerażeniu spojrzenie. Czułem jak mocno mnie nienawidzi, jak pragnie mojej krwi i śmierci. Byłem pewien, że odczytałem z nich również dziką satysfakcję, spełnienie i radość.

Uderzyłem go mocno w skroń, raz, drugi. Nie wiem za którym razem puścił, ale zdawało się, że akcja, którą przedsięwziął w swoim chorym umyśle bardzo go wyczerpała. Padł bezwładnie, z mocno zakrwawionymi ustami, wyszczerzając przez chwilę pokryte krwią zęby. Odsunąłem się, wijąc się po dywanie, byle dalej od niego. Wierzgał nadal, jak spętany w sieci zwierz, choć już nie z takim zapałem jak przed kilkoma chwilami. Krew pulsowała mi w skroniach, czułem jej żelazny smak w ustach. Byłem bardziej zdezorientowany niż przerażony, w ogóle nie czułem bólu.

Po chwili uderzyła mnie myśl. Myśl, która przywołała wspomnienie sceny zastanej przeze mnie po powrocie z nad jeziora.

Wstałem, nie spuszczając go z oka. Przy akompaniamencie potoku słów pani prezenterki z dziennika, ruszyłem do łazienki. Spojrzałem w lustro, wpatrując się w ranę na szyi. Szybko udało mi się stwierdzić, że nie jest poważna, bolało jednak jak diabli.

Nagle przyszło mi do głowy, że on wczołga się tutaj zaraz i ujrzę jego twarz w progu łazienki, a później on zacznie odgryzać mi po kolei palce u nóg.

Wróciłem do salonu, aby się upewnić, że pozostał na swoim miejscu. Złapałem za telefon, wyłączyłem głośno nastawiony telewizor by słyszeć mojego rozmówcę i zastygłem w oczekiwaniu na połączenie. Tym razem to ja wpatrywałem się w niego, a on szaleńczo miotał oczami, nie mogąc skupić wzroku na jednym punkcie. Po chwili jednak spostrzegłem, że sytuacja się zmienia. Drgawki powoli ustępowały, jego spojrzenie również stopniowo nabierało ostrego i zimnego wyrazu. Odłożyłem słuchawkę i usiadłem, obserwując go z daleka. Po minucie, może dwóch, uspokoił się całkowicie i wrócił do obserwacji kasetonów na suficie. Drżąc na całym ciele, wepchnąłem go z powrotem na kanapę.

Tego dnia nie miałem już ochoty na fasolę.



Nie przespałem tamtej nocy. Słyszałem jego nierówny, chrapliwy oddech; czasami jęczał i prychał. Koło północy zdawało mi się nawet, że recytuje szeptem jakieś frazy w języku, którego nigdy nawet nie słyszałem, a zdawał mi się on tak inny i obcy, jak jego aktualny stan. Wyniosłem się z salonu do drugiego pokoju i zająłem wyższe łóżko na łóżku piętrowym. Przez cały czas prześladowało mnie przeczucie, że on doczołga się do mnie i rzuci się do mojej krtani podczas gdy ja będę spał. Czasami słyszałem kroki i skrzypienie drzwi, które sprawiały, że cierpła mi skóra na całym ciele. To była koszmarna noc.

Z samego rana udałem się do lekarza rodzinnego, który nie pytając o nic, zajął się raną na szyi. Po powrocie czułem się jakby miał kaca, ściana tępego, przenikliwego bólu klinem wdarła się między półkule i nie mogłem nic na to poradzić. Po piątej tabletce przeciwbólowej wzięło mnie na wymioty, więc zaprzestałem kuracji i postanowiłem zabrać się do analizy moich wczorajszych znalezisk, których faktu istnienia nieomal zapomniałem.

Starałem się nie myśleć o tym co stało się wczoraj, jednak piekący swąd na szyi skutecznie przypominał mi o tych wydarzeniach i kazał raz po raz spoglądać na próg salonu.

Książki były po łacinie, wszystkie bez wyjątku, a miałem ich pięć. Jako że kiedyś dawno, w liceum, uczyłem się języków klasycznych, rozumiałem wyrwane z kontekstu zwroty i wyrażenia. Autor używał archaizmów, dziwnych zapożyczeń i szeregu środków językowych, których nie mogłem rozszyfrować. Strony były zżółkłe i śmierdzące kurzem, gdzieniegdzie poplamione wyblakłą już cieczą, która rozmywała tekst czyniąc go jeszcze mniej dla mnie czytelnym. Dzieła te emanowały mistycyzmem, tajemniczością i tajemną grozą, której źródło wiązałem podświadomie ze stanem mojego brata. Postanowiłem udać się do największej w mieście biblioteki, by poszukać nieco informacji na temat poszczególnych fraz, które udało mi się połowicznie zrozumieć. Spisałem je wszystkie na kartce i, bez najmniejszych skrupułów pozostawiając brata samego, wyszedłem z mieszkania.

Na miejsce dotarłem szybko i z wielką determinacją zabrałem się do poszukiwań. Bilbioteka, w której byłem, słynęła z największych zbiorów tekstów dziwnych i nie do końca znanych, toteż miałem nadzieję odnaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Podjąłem trop i wiedziałem, że nie spocznę dopóki nie rzucę nieco światła na całą tę sprawę.

Ruszyłem więc na obchód po regałach. Godzina minęła, nim odnalazłem tekst, który zdawał się być moją jedyną nadzieją w tej sprawie. Zdjąłem jeszcze kilka starych tomisk z uginających się drewnianych półek i już miałem ruszać do sekcji czytelni, gdy usłyszałem za sobą cichy i świszczący głos.
- Przepraszam pana. – rozległo się tuż za mną. Odwróciłem się z niemałym trudem, zważywszy na balast jaki na sobie miałem i spojrzałem na mężczyznę który stał przede mną. Był młody, bardzo elegancko ubrany, na twarzy wypisaną miał inteligencję, w oczach płonął ogień. Zdawał mi się być bardzo interesującą personą, pasującą do klimatu tej świątyni mądrości, stąd na początku wziąłem go za pracownika tej placówki.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale… - tu zawahał się, jego łamiący się głos zabrzmiał przez chwilę wręcz groteskowo, przywołując mi na myśl bohaterów dziecięcych kreskówek – Bardzo rzadko ktoś odwiedza ten regał. Szczerze mówiąc, prawie nikt. - dodał, a ja zdałem sobie sprawę, że nie mówi, a szepcze. Ukradkowe spojrzenia, które notorycznie rzucał na lewo i prawo powoli dały mi do zrozumienia, że musi cierpieć na jakąś chorobę o podłożu nerwowym. Pomyślałem, że i ja mogę tak skończyć. Po chwili dostrzegłem jego zainteresowanie wybranymi przeze mnie pozycjami.
- Możemy porozmawiać? – rzekł tak, że ledwo go usłyszałem, mimo że w gmachu panowała niezmącona cisza. W odpowiedzi kiwnąłem głową, a on uśmiechnął się i poprowadził nas w ustronne miejsce czytelni.



Siedziałem w fotelu i wpatrywałem się w brata. Minęła godzina 23, czułem podekscytowanie. Dzwonek u drzwi rozerwał ciszę, a ja poderwałem się szybko z miejsca i ruszyłem do przedpokoju. Przekręciłem zamek i oczom mym ukazał się mój nowy, elegancki znajomy, którego oczekiwałem od co najmniej godziny.
- Masz to, o co prosiłem? – zapytał jeszcze przed wejściem.
- Tak, mam wszystko to, o czym rozmawialiśmy. – odparłem pośpiesznie i zamknąłem dobrze drzwi, wcześniej wyglądając na klatkę.
Hauert, bo tak miał na imię, zdjął płaszcz i buty. Wyglądał jak prestidigitator szykujący się do występu, a miał być to show o śmierć i życie. W dosłownym i przenośnym tego wyrażenia znaczeniu.

De Verbus Revolutionibus leżała na stole w salonie - moje piwniczne znalezisko, przedmiot poszukiwań Hauerta. To bluźniercza transkrypcja jakiś pradawnych tekstów zbieranych przez kultystów – to wyjaśnienie było dla mnie tak samo abstrakcyjne i niewiarygodne, jak wszystko to, co spotkało mnie w przeciągu ostatnich kilku dni. W związku z tym skłonny byłem złapać się każdej deski ratunku, choćby przybrała najbardziej szaloną formę.

Elegancki jegomość wkroczył do salonu pewnym krokiem i spojrzał na mojego brata. Wyczuwałem, że i on był mocno podekscytowany. Zdradził mi, że w prowadzonych przez siebie badaniach słyszał tylko o tej przypadłości, nigdy nawet jej nie widział – podjął się jednak trudu jej zniszczenia. Wiedział wszystko, wyspowiadałem się mu dokładnie z przebiegu ostatniego tygodnia. Ja od niego nie dowiedziałem się wiele, operował pół-słówkami, objawiał niezwykłe podniecenie całą sprawą i zaoferował pomoc.

- Hej! – krzyknął nagle, aż podskoczyłem.

Brat drgnął, a Hauert powtórzył kolejne słowo. I kolejne. Po chwili stan pobudzenia, który wcześniej doprowadził do ataku na mnie, znów wziął brata we władanie. Miotał się, a ja nie mogłem na to dłużej patrzeć.

- Spokojnie… - odparł Hauert, jakby odpowiadając na moje obawy. Nakazał ciszę i po kilku minutach brat znów się uspokoił. Widziałem, jak w kącikach ust mego nowego przyjaciela czai się uśmiech triumfu i radości. Był jak doktor, który dokonał właściwego rozpoznania i wie doskonale jakie kroki podjąć by wyplenić chorobę.

Po chwili mój gość usiadł przy stole i nakazał mi zrobić to samo. Wyjął notes i ołówek. Zaczął kreślić koślawe, niezgrabne litery: WSZYSTKIE KSIĄŻKI KTÓRE ZNALAZŁEŚ MAJĄ TĘ SAMĄ TREŚĆ. JEDNA JEST DRUKOWANA, RESZTA ODPISANA RĘCZNIE. TO W NICH JEST KLUCZ DO TEGO CO SIĘ STAŁO. JUŻ GO ZNALAZŁEM.

Po czym szybkim ruchem ręki otworzył jedną z książek na konkretnej stronie, uśmiechnął się do siebie i spojrzał na mnie. „WYKONUJ MOJE POLECENIA.” - nabazgrał.

Wstał, w jednej dłoni trzymał przygotowaną przeze mnie szklankę z wodą, w drugiej na wpół rozwartą książkę. Podszedł do brata i zaczął bardzo głośno recytować coś w różnych językach. Stałem obok, wsłuchując się w te hipnotyzujące mantry w łacinie, grece, i obco brzmiących dialektach, których nie mogłem znać.

Spektakl, który później się rozegrał, na zawsze odmienił moje życie. Jeśli wcześniej sceptycznie odnosiłem się do wszelkich zjawisk określanych jako ‘paranormalne’, to tego dnia uwierzyłem w je wszystkie, jakiekolwiek by nie były.

Ciało brata było skupiskiem małych, drobnych ruchów. Wyglądało to tak, jakby armia mrówek przetaczała mu się pod skórą, wprawiając w drgania każde ścięgno i mięsień. Otworzył usta do niemego krzyku, oczy, z zimnego wyrachowania zaczęły wyrażać żal i strach. Mógłbym przysiąc, że przez chwilę dojrzałem w nich mojego prawdziwego brata, szybko jednak przedziwne grymasy zaczęły wykrzywiać jego twarz, tworząc obraz groteskowy w swej potworności. Atmosfera jakby gęstniała, gdy Hauert podnosił skalę swojego głosu, wypełniając nim każdą przestrzeń pomieszczenia. Podświadomie odbierałem całe to zdarzenie jako nocną marę, sen, z której tylko krzyk jest w stanie mnie wybudzić. Wiedziałem jednak, że krzyczenie to ostatnia rzecz, jaką według Hauerta powinienem zrobić. On sam zsiniał strasznie, wkładając w każde słowo wiele emocji i zaangażowania. Wydawał z siebie miejscami nieludzkie odgłosy, brzmiące jak język jakiś obcych stworzeń. Nic nie zrozumiałem.

Nagle księga rozpadła się w dziwny, żarzący pył, który przywarł do skóry Hauerta. Przygotowana szklanka zimnej wody wylana na dłoń spowodowała, że owa dziwna substancja, będąca pozostałością mojego piwnicznego znaleziska, jakby się rozpierzchła.

Potem rozległ się iście diabelski śmiech. Mój brat siedział i ryczał wprost ze śmiechu, podczas gdy mój biblioteczny kompan zastygł w bezruchu, jakby sparaliżowany niepojętą zgrozą

Wiedziałem, że coś poszło nie tak. Hauert padł na ziemię ze spopieloną dłonią, a mój brat wstał i ruszył ku mnie, uśmiechając się głupkowato. Chciałem coś powiedzieć, ale miałem wrażenie że wszystko zabrzmiałoby głupio. Przeszedłem więc od słów do czynów.
Mimo zniewalającego strachu i fal gorąca, które raz po raz uderzały w mój umysł, jak morskie fale w nabrzeżne skały, dałem susa pod stół, unikając tym samym ataku ze strony kogoś, kto kiedyś był moim bratem. Podniosłem się błyskawicznie, zrzucając mebel i wszystkie rzeczy się na nim znajdujące wprost na napastnika. Zyskałem nieco czasu i niezwłocznie z tej okazji skorzystałem. Pobiegłem do kuchni, otworzyłem szufladę i wyjąłem pierwszy z brzegu nóż. Adrenalina biła w mych skroniach, czułem że gdy wyczerpią się jej zapasy, nogi ugną się pode mną, a umysł odda się we władanie czającemu się gdzieś w ciemnym zakamarku świadomości, szaleństwu.

Oczekiwałem, że zaraz się tu pojawi, jednak myliłem się. Nie bacząc na nic, ruszyłem z powrotem do salonu szukać potwierdzenia mych najgorszych obaw. Ślepa furia i przemożny głód krwi kazały mu rzucić się na najbliższą ofiarę. Klęczał przy nieprzytomnym Hauercie, szykując się do ugryzienia, gdy natarłem na niego z ostrzem, wbijając je głęboko w kark. Rozległ się chrupot przerywanych kręgów i brat padł na ziemię, z odmalowanym na twarzy szalonym grymasie ekstazy.

Usiadłem na moim ukochanym fotelu i wpatrywałem się w tę dwójkę leżącą na moim dywanie. W sumie nie czułem już nic. Po kilku minutach oddech Hauerta stał się niemal miarowy, oczy otworzyły się, bacznie lustrując otoczenie. W końcu spojrzał i na mnie. Skądś znałem to spojrzenie.

Roześmiałem się, a mój śmiech zabrzmiał niesamowicie obco. Pokazałem temu gnojowi język i środkowy palec. Starałem się prześwidrować go spojrzeniem, ale on był w tym lepszy. Ja za to miałem asa w rękawie. Poszukałem pilota, który w ogólnym zamieszaniu znalazł się w przedpokoju.

- Masz skurwielu, nażryj się… - wysapałem i włączyłem obraz. Podgłaśniany przeze mnie dźwięk zagłuszał mój szaleńczy śmiech i jęki wijącego się jak piskorz na moim dywanie Hauerta. Przynajmniej tak mi się wydawało…



Jeśli ktoś to czyta, znaczy, że odkrył mój sekret i mój nowy dom. A to znaczy, że już nie żyję. Książki są na strychu, nie mogłem ich spalić. Być może to co udało mi się spisać, zanim zaczęli po nocach przychodzić oni, komuś pomoże. Skrzydlate węże mogą to zabrać, ale myślę, że mój trud nie pójdzie na marne. Pozdrawiam znalazcę, przepisz to i zachowaj. Czatuj przy regale 15, w alei 290 największej biblioteki w mieście XXX. Wiesz co masz tam robić, prawda? Żegnam, koniec zabawy.




Motyw:
Dokument ten może zostać znaleziony przez Badaczy w wielu różnych sytuacjach. Domyślnie znajduje się on w małej, ukrytej głęboko w górskiej puszczy chatce, która posłużyła anonimowemu autorowi za schronienie po ostatnich wydarzeniach w jego domu. Na małym poddaszu łatwo znaleźć księgi De Verbus Revolutionibus. Warto rzucić na nie trochę światła.

Mówi się, że De Verbus Revolutionibus to wielkie dzieło, które czerpie swoją treść wprost z tajemniczych, ukrytych przez naukowców, zwojów z Qumran. Plugawe i doszczętnie złe teksty opisywały straszliwe rytuały i klątwy. Jedną z nich jest …Verbodi

Rzucający to zaklęcie musi dysponować jednym, ręcznie przepisanym De Verbus Revolutionibus, choć może wystarczyć tylko fragment z opisanym zaklęciem. Inkantacja jest krótka, a jej efekty wyjątkowo przerażające. Mag, mocą tego czaru, dostaje ograniczoną władzę nad demonem, mieszkańcem dziwnej i obcej przestrzeni poza naszymi wymiarami. Moc zwierzchności może być użyta tylko w jednym celu – zaklęciu demona w ciele ofiary, które staje się swoistym więzieniem dla mieszkańca innych sfer.

Zaklęcie to miało pierwotnie całkowicie inne zastosowanie. Wezwany demon miał zamieszkiwać w ciele ofiary i mieć nad nim pełnię władzy. Opętani dokonywali bluźnierczych czynów, będąc, wprzódy przejednani krwawymi ofiarami i przeklętymi rytuałami, na poły pod wolą czarowników. O takiej formie zaklęcia świadczą pradawne zapiski z różnych zakątków świata, zbierane przez skrybów, kronikarzy i przypadkowych pismaków, którzy formy najstraszliwszych opętań przypisują interwencji diabła. Po prawdzie, wszystkie one były efektem czaru Verbodi, który na przestrzeni lat podlegał modyfikacjom.

Nie wiadomo kto ośmielał się ingerować w skład i strukturę czarnej magii zawartej w Verbodi, wiadomo tylko że próby były mniej lub bardziej udane. Czar ten, jako jeden z niewielu, podlegał zmianom, pod warunkiem że dokonywała jej szczególnie potężna osoba.

Taką z pewnością był ktoś, kto dokonał zmian Verbodi do jego obecnej, współczesnej postaci. Interweniując gwałtownie w podstawy struktury wiedzy o magii zawartej w księgach De Verbus Revolutionibus, ta tajemnicza postać starała się zmienić oblicze tego przeklętego czaru.

Mistrzowsko wplecione w bazową inkantację frazy zmieniły diametralnie efekt czaru. Demon, miast opętać ofiarę, stawał się więźniem jej ciała. Aby dodatkowo ubezwłasnowolnić zniewolonego demona, powłoka materialna ofiary zostaje w najwyższym stopniu dezaktywowana, paraliżowana. Jednak istoty niematerialne są potężnymi bytami – ów tajemniczy jegomość musiał o tym wiedzieć, więc wprowadził kolejną innowację, by zminimalizować skutki negatywnych działań Verbodi. Spisał i dołączył do De Verbus Revolutionibus odwrotną wersję czaru, zdolną przegnać demona z ciała do ciała, gdy obecny nosiciel zbliży się do kresu swej egzystencji (istnieje wtedy ryzyko, że demon, zamiast odesłania, zdecyduje się wejść w inną osobę, nie niepokojony przez nikogo). Jednak jest to ostateczne wyjście, bowiem ciało z demonem starzeje się bardzo, bardzo wolno – zdolne jest utrzymać procesy życiowe nawet do 300 lat.

Jednak w ów mistrzowsko precyzyjną formułę magiczną, która tak mocno zmieniła pierwotny Verbodi, wkradł się błąd. Podczas odprawiania odwróconego rytuału, księgi rozsypują się w proch, a z opętanego ciała może zniknąć niedowład. Dodatkowo, rozjuszony demon może błyskawicznie ściągnąć swego pobratymca, by ten wykorzystał rozjątrzoną magiczną aurę czarownika i zniewolił jego. Demony nie mają prawa wiedzieć, że rzucający sam chroni się przed taką ewentualnością (przez sam fakt używania De Verbus Revolutionibus ) – tak więc może na siebie sprowadzić dokładnie taki sam stan, w jakim jest cel jego odwróconego rytuału.

Tak więc druga część planu anonimowego mistrza magii zawiodła. Nie dość, że spętany w bezwładnym ciele demon odzyskuje pełnie władzy nad swoją materialną powłoką, to jego sprowadzony pobratymiec nawiedza osobę rzucającą odwróconego Verbodi.

Uczestnicy rozgrywki nie muszą jednak o tym wiedzieć.

Warto jednak wspomnieć, o innych tajemniczych zapiskach zawartych w księgach De Verbus Revolutionibus i o nich samych. Łączy je jedno, nie można ich spalić. Włożone w największe ognie, wyjmowane są w stanie nienaruszonym. Po udanym teście szczęścia, Badacz może odnaleźć w nich jedną, intrygującą wskazówkę.

Otóż wedle nieznanego, wcześniejszego czytelnika, który opatrzył jedną ze stron swoim lakonicznym komentarzem na marginesie, wynika jasno, że istnieje możliwość przepędzenia demona z obudzonego przez odwrócone Verbodi ciała. Warunek jest jeden – rytuał ten musi być zastosowany jeszcze raz na osobie zamieszkiwanej przez demona (teraz już w pełni aktywnej!) Wtedy to wszystko pozornie wróci do normalności, a mieszkaniec innych sfer najprawdopodobniej zostanie odesłany w niebyt.

Być może fakt, że opętani nie znoszą dźwięku jakiejkolwiek ludzkiej mowy, również jest wynikiem interwencji jakiegoś szalonego magika. Wygląda to na efekt niedopracowany, choć kto wie? Być może właśnie przez to czyjś pradawny plan jest realizowany?

Fakt jest taki, że na dźwięk słów demony zdają się, na bardzo krótką chwile, okazywać swą wyższość nad magicznie spowodowanym niedowładem swego więzienia. Wtedy to zdolne są do różnych, dziwnych odruchów i czynów, jednak ograniczonych manualnie.

Mechanika:
Lektura De Verbus Revolutionibus: utrata k6 PP, +6% Mity Cthulhu, wskaźnik czarów x4
Verbodi: rzucenie pierwszej (nie-odwróconej) wersji wymaga znajomości całości De Verbus Revolutionibus, wydania 8 PM, i poświęcenie k8 PP. W przypadku odwróconej wersji niezbędny jest De Verbus Revolutionibus (koniecznie odręczna kopia), lub jego fragment z tekstem owej inkantacji. Wymaga wydania 12 PM i poświęcenia 2k6 PP, po rzuceniu istnieje szansa (test MOC’y), że demon obejmie władzę nad rzucającym. Księga lub jej fragment zmieniają się w żrący pył (k4+2 punktów od Wytrzymałości), który przywiera do skóry.



Motyw ten można łatwo zaadaptować pod każde realia, podpinać pod już trwające przygody, czy opierać na nim od podstaw rozpoczynane scenariusze.

Ciekawym zainicjowaniem wątku może być odnalezienie przez Badaczy tekstu, który został zamieszczony jako wstęp do historii dzieła De Verbus Revolutionibus. Dzieje spisane przez szaleńca – jak w obliczu takich faktów zachowają się Badacze? Być może podejmą próbę odtworzenia zdarzeń, zbiorą informacje (MG może dodać je do tekstu, mogą to być konkretne imiona, nazwiska czy adresy), pójdą tropem autora tej relacji? Czy odnajdą księgi wraz z relacją człowieka, który tak wiele przez nie wycierpiał? Jeśli tak, to jak ich użyją? Jeśli nie, czy podejmą się próby odnalezienia i zniszczenia znajdujących się w okolicy ksiąg?

A może któryś z Badaczy, podobnie jak brat autora notatki, padnie ofiarą Verbodi? Czy śledztwo reszty drużyny przyjmie podobny tok jak rozwój zapisanych w relacji wydarzeń? Czego bohaterowie nauczą się z odnalezionego tekstu? Czy spotkają kogoś takiego jak Hauert, czy sami staną do walki o duszę swego kompana?
Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: zew, cthulhu, rpg, motyw

Podobne newsy:

» Keith Herber nie żyje
60%
» Cold City i inne nowości Portalu
44%
» Skrót do R’lyeh i konkurs
40%
» Skrót do R'lyeh
36%
» Trom RPG - Cyber-Mysz
33%
 
Podobne artykuły:

» Pierwszy z bluźnierczych motywów!
100%
» Fakty i Mity - kot Oskar
80%
» Bramy szaleństwa otwarte!
67%
» Bluźniercze pergaminy
67%
» Biografia Lovecrafta
44%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.085 sek