Ładne parę lat temu światło dzienne ujrzały gry Medal of Honor i Call of Duty. Z miejsca stały się hitami i do dziś wiodą prym w rankingach sprzedaży. Dały one jednocześnie początek całym masom gier-naśladowców. Ci z Was, którym przypadło do gustu przetrzebianie szeregów niemieckiej armii, zapewne pamiętają Brothers in Arms: Road to Hill 30. Był to najpoważniejszy konkurent MoH i CoD. Wyróżniał się przede wszystkim wyższym poziomem trudności, bardziej realistycznym podejściem do wojny oraz możliwością kierowania kompanami. Gra wniosła powiew świeżości do gatunku, ale nie spełniła wygórowanych oczekiwań. Od premiery autorzy oddali nam w ręce jeden dodatek, ale dopiero w 2008 roku otrzymaliśmy pełnoprawnego sequela. Czy warto było czekać?
Po raz kolejny pokierujemy losami Matta Bakera z 101-ej dywizji. Akcja toczy się bezpośrednio po wydarzeniach z części pierwszej.Wojska Aliantów zdominowały już francuskie ziemie i nadeszła pora, aby oswobodzić Holendrów. Większość postaci, które towarzyszyły nam w wędrówce na Wzgórze 30 i tym razem będzie walczyć u boku sierżanta Bakera. Twórcy co prawda zaserwowali graczom intro, opowiadające historię ze starszej gry, ale jej znajomość nie jest niezbędna. W większości zadania są luźno oparte na autentycznych potyczkach z kampanii 'Market Garden'.
Tak wygląda to w teorii. W praktyce głównie szturmujemy budynki i okopy, a także walczymy z ciężkim sprzętem Niemców. Kombinacja ta jest sprawdzona w wielu fpsach. Dostarcza rozrywki, jednak staje się już powoli nużąca. Powraca wspominane wcześniej dowodzenie pozostałymi żołnierzami z 101-ej dywizji. Niestety taktyczna strona akcji nie została ani trochę udoskonalona. Już w Road to Hill 30 daleko jej było do perfekcji, tak więc naprawdę ciężko usprawiedliwiać tutaj programistów za brak postępów.
Do wyboru mamy zwykle tylko atak od frontu i flankowanie. To drugie rozwiązanie jest znacznie skuteczniejsze, przez co cała kampania wygląda tak samo – AI ostrzeliwuje pozycje Niemców, a my zachodzimy ich z boku i wykańczamy. Często przeszkadza jednak głupota komputerowych towarzyszy. Może żołnierz, wykonujący rozkazy przełożonego bez mrugnięcia okiem wydaje się pożyteczny, ale w praktyce takie podejście się nie sprawdza. Koledzy Bakera potrafią bezmyślnie wybiec wprost pod lufy przeciwnika lub wybrać bardzo okrężną drogę do celu.
Miło jest natomiast odreagować takie irytujące momenty na otoczeniu. Jest ono w dużym stopniu interaktywne. Płotek można wysadzić, meble zniszczyć, a sporo przedmiotów bardzo ładnie wybucha. Jest to nowe rozwiązanie w Brothers in Arms. W pełni docenić pracę specjalistów od fizyki można w kilku krótkich etapach, w których jeździmy czołgiem. W Road to Hill 30 były one irytujące, ze względu na niezniszczalne murki i domy, które strasznie ograniczały swobodę ruchów. Tutaj są chyba najprzyjemniejszą częścią singleplayera.
Sam Matt Baker także ma już mniej problemów z pokonywaniem przeszkód terenowych. Może przechodzić przez płoty i nie blokuje się na przedmiotach, jak miało czasami to miejsce w przeszłości. Nie rozumiem natomiast, dlaczego nie można skakać. Życie bohatera regeneruje się samoczynnie, gdy nie znajdujemy się pod nieprzyjacielskim ostrzałem. Pomaga w tym wprowadzony system krycia się za obiektami. Niestety, aby wyjrzeć zza murka, okna czy czegokolwiek innego, musimy całkowicie się odsłonić. Nie można zerknąć na chwilę lub delikatnie się wychylić. Jeśli już wstajemy, może się to szybko i źle skończyć – szczególnie na wyższych poziomach trudności.
Kolejnym ulepszonym aspektem gry są cut-scenki. W ‘jedynce’ były krótkie, i zwykle kręciły się wokół odnalezionych przed chwilą zmasakrowanych zwłok anonimowego Amerykanina. Żołnierze chwilę nad nim ubolewali, po czym wyciągali broń i szli walczyć. Miały one prawdopodobnie ukazywać koszmar wojennej rzeczywistości, ale były potraktowane po macoszemu. Dopiero teraz twórcom udało się osiągnąć zamierzony cel. Przerywniki trwają często po kilka minut i skupiają się na żołnierzach z naszego oddziału. Opowiadają ich historię z naciskiem na wpływ wszechobecnej przemocy na ludzką psychikę. Są zrobione naprawdę dobrze i bliżej im poziomem do porządnego dramatu wojennego niż do gry komputerowej.
Porównania z poprzednią częścią nie w każdym przypadku pomagają Hell’s Highway. Gra jest znacznie krótsza od swojej poprzedniczki. Do odblokowania jest specjalny tryb ‘authentic’, który znacząco podnosi poziom trudności i likwiduje wszystkie elementy HUD. Gwarantuje on znacznie dłuższą grę, ale rozwiązanie to polecam jedynie zawziętym graczom. Ludzie ze skłonnością do bicia pięściami z frustracji w klawiaturę, nie powinni nawet zaczynać gry na tym poziomie.
Brothers in Arms wykorzystuje trzecią edycję Unreal Engine i widać to od razu. Silnik ten ma niesamowite możliwości i ma przy tym niskie wymagania sprzętowe. Ponadto programiści sporo uwagi poświęcili własnoręcznej optymalizacji kodu, dzięki czemu gra działa płynnie i wygląda przyzwoicie nawet na sprzęcie, którego wielu uzna za przestarzały. Ogólnie rzecz biorąc, oprawa graficzna jest dobra. Nie wykorzystuje wszystkich nowinek technicznych, ale brak w niej bugów.
Muzyki w grze za wiele nie ma. Nawet, jeśli już coś gra w tle, to w kakofonii wystrzałów i wybuchów, ciężko usłyszeć cokolwiek innego. Same odgłosy pola bitwy są bez zarzutu. Każda broń brzmi trochę inaczej, a huk eksplodujących w pobliżu pocisków robi wrażenie nie tylko na głównym bohaterze. Aktorzy, którym zlecono podkładanie głosu wczuli się w swoją rolę. Na szczęście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W ferworze walki krzyczą, a w cut-scenkach umiejętnie dopasowują się do odgrywanych dialogów.
Podsumowując, Brothers in Arms jest czymś w rodzaju Call of Duty ze szczyptą taktyki i odrobinę bardziej realistycznym podejściem do wojennej rzeczywistości. Nie jest lepsza od największych konkurentów, ale także nie nazwałbym jej słabszą – jest po prostu inna. Warto przymknąć oko na nieliczne niedociągnięcia i wczuć się w rolę prawdziwego żołnierza, a nie maszynki do zabijania. Gra jest z całą pewnością warta swojej ceny.
Ocena 8/10
Produkt do recenzji dostarczyła firma Cenega Poland