Gry PC >> Recenzje >> Drakensang

| | A A


Autor: Panzer
Data dodania: 2009-04-28 09:06:40
Wyświetlenia: 7363

Drakensang - recenzja

Lata temu na świat przyszedł rewolucyjny system RPG „Dungeons & Dragons”. Zdobył rzesze fanów, a swoim twórcom przysporzył sławy i pieniędzy. Wielu śmiałków chciało skorzystać na tym fenomenie, wydając bliźniaczo podobne produkty i niektórym udało się przetrwać aż do dziś. Jednym z takich światów jest „The Dark Eye”, który wyprodukowano w Niemczech. Nie wyróżnia się on niczym szczególnym - jest standardową mieszaniną elfów, krasnoludów, magii, orków i pradawnych artefaktów. Jednakże z racji swojego pochodzenia, niezmiennie święci triumfy u naszych zachodnich sąsiadów. Teraz doczekał się kolejnej komputerowej adaptacji i jeśli ma ona być jego przepustką na światowe salony RPG – twórcom powinno się udać.

O „Drakensang” mówiono swego czasu dużo, bo programistom z Radon Labs marzyło się, by ich dziecko było wymieniane w jednym tchu z takimi klasykami jak „Wrota Baldura” czy „Neverwinter Nights”. Wspomniane wcześniej inne uniwersum daje tej grze szansę na spełnienie pokładanych w niej nadziei. W końcu, po wielu latach nabijania kolejnych poziomów doświadczenia w różnych edycjach D&D, dano nam możliwość eksploracji nowego świata.

Podróże odbywać będziemy na kontynencie zwanym Aventurią, a ich początek ma miejsce w wiosce Avestrue. Od samego początku jasnym jest, że mamy uratować świat. Otóż ta baśniowa kraina ma jeden poważny mankament – złe smoki. Co kilkadziesiąt lat wybierany jest śmiałek, który ma stoczyć z nimi morderczy bój. Jego stawką jest los całej znanej cywilizacji. Tak wygląda to w bardzo uogólnionym zarysie. Jak się zapewne domyślacie, wybawicielem ludzkości ma być gracz. Pech chciał, że nasz mentor już na samym początku żegna się ze światem doczesnym i musimy na własną rękę wypracować sobie miano herosa.

Tworzenie postaci zostało potraktowane trochę po macoszemu. Dano nam bowiem do wyboru grupę praktycznie gotowych postaci, przy których możemy jedynie ingerować w statystyki. Pozostałe cechy, takie jak klasa czy wygląd, są z góry narzucone. Co prawda jest ich sporo, ale mimo wszystko, po ambitnych programistach można było spodziewać się czegoś więcej. Na szczęście featsów do zdobycia podczas nabijania kolejnych poziomów doświadczenia jest mnóstwo, a same level-upy zdarzają się stosunkowo często i zwykle w odpowiednim momencie. Rozdając PD-ki, możemy rozwijać także zdolności naszych towarzyszy, bo nie będziemy podróżować sami. Drużyna może liczyć do czterech postaci plus okazyjną bonusową osobę, która dołączy na krótki okres czasu, by umożliwić wykonanie jakiegoś konkretnego zadania. Ważne jest to, że prezentują one różne klasy, dzięki czemu można stworzyć dobrze zgrany i uniwersalny team. Bohaterowie, dla których zabraknie miejsca, nie przepadają bez wieści, lecz czekają w konkretnym miejscu, gdzie znajdziemy ich, jeśli będą nam potrzebni w przyszłości.

limeTo tyle jeśli chodzi o stronę techniczna, przynajmniej na razie. Po dopełnieniu formalności przy wyborze bohatera (bo nie uznam tego procesu za pełnoprawnego jego tworzenie), czas wyruszyć w podróż. Jak prezentuje się świat Aventurii? Nie korzysta on z najnowszych nowinek sprzętowych, jak swego czasu „Oblivion”, ale ma unikalny design. W jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Odwiedzane lokacje prezentują się dosłownie baśniowo - to prawdopodobnie najtrafniejszy epitet. Tryskają pięknymi kolorami, a kiedy ma być ponuro, naprawdę tak jest. Zabrakło zmiennych warunków pogodowych czy zmiany pór dnia, ale efekt pozostaje jak najbardziej na plus.

Pozostając przy zwiedzanych terenach, należy jednak wytknąć grze kilka mankamentów. Cudne krajobrazy mają niestety swoją cenę. Projekt lokacji jest strasznie liniowy. Praktycznie każda ścieżka, jaką obierzemy, jest z góry przewidziana przez twórców. Zapomnijcie o jakimkolwiek free roamingu. Z drugiej strony, może to i dobrze, bo nasze postacie mają gigantyczne problemy z pokonywaniem przeszkód. Po paru godzinach spędzonych na wirtualnej przygodzie pozostaje jednak tylko i wyłącznie frustracja. Rozumiem jeszcze brak możliwości wchodzenia do rzek, mniej pojmuje, czemu nie możemy przejść przez strumień. Widzę pewien sens w tym, że obładowany żelastwem wojak nie jest w stanie przeskoczyć przez płot. Ale czemu, omijając kamienie, trafiamy na niewidzialne ściany? Czemu spora część budynków jest na głucho zamknięta? Wymieniając te braki, dochodzę do najdziwniejszego z nich. Jeśli scenariusz nie przewiduje, że po wykonaniu pewnej części głównego questu dane nam będzie wrócić do jakiejś lokacji, jest ona dla nas zablokowana. Na dobre. Wszelkie nieukończone zadania poboczne przepadają, a w pewnym sensie zabawne jest to, że autorzy nie postarali się nawet o solidne wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Nie mają miejsca żadne katastrofy, intrygi czy bitwy. Po prostu gra informuje nas, że nie możemy już tam wyruszyć.

Co ciekawe, jeśli przysiądzie się do „Drakensang” na dłużej, gracz zaczyna się przyzwyczajać do tych niedociągnięć, a na główny plan wychodzą zadania do wykonania. Nie będę się wgłębiać w główny quest z racji tego, że chcę uniknąć zbędnych spoilerów, ale sporo ciepłych słów należy się pobocznym pracom, których możemy się podjąć. Przede wszystkim są zróżnicowane. Nie raz wymagają umiejętnego dobierania opcji dialogowych, wysilenia szarych komórek, lub też zwykłego klikania podczas walki. Czasami twórcy starali się zbyt mocno i rozwiązania zagadek, spod znaku tych detektywistycznych, są nie do końca logicznie uzasadnione, ale ogólnie całokształt wypada bardzo korzystnie.

limePisząc o questach, nie sposób pominąć jednego z najważniejszych elementów każdego cRPG – walki. Wspomagana jest oczywiście zasadami, pochodzącymi z podręcznika do pierwotnego, papierowego systemu. Komputer zajmuje się rzutami, a my jedynie wybieramy przeciwników i umiejętności/przedmioty, które chcemy wykorzystać. NPC radzą sobie na polu bitwy dobrze, nie pakują się w niepotrzebne tarapaty. To samo dotyczy przeciwników. Irytujący jest jednak fakt, że większość map jest zaopatrzona w respawn pointy, które dosłownie zalewają nas nowymi monstrami. W niektórych sytuacjach jestem w stanie przyjąć to, jako uzasadnione działanie, ale nie wtedy, kiedy spotyka mnie to na każdym kolejnym kroku. Poziom wrogów jest umiejętnie stopniowany wraz z postępami w rozgrywce, dzięki czemu stanowią zawsze wyzwanie, ale nigdy nie są pewnym wyrokiem śmierci dla naszych herosów.

Wróćmy do oprawy graficznej i przyjrzyjmy się jej nieco dokładniej. Jak już pisałem, lokacje prezentują się dobrze. Nie powalają, ale posiadają unikalny klimat i zamiast atakować odbiorcę ponurymi terenami, charakterystycznymi dla coraz większej ilości cRPG, stawiają na kolorowe, bajkowe lokacje. Sprawdza się to na łonie wirtualnej natury, ale w interiorach wypada już blado. O ile lochy i jaskinie prezentują równie przyzwoity poziom, to wtórne i nijakie domostwa, karczmy i inne ludzkie zabudowania, nie wzbudzają jakichkolwiek emocji. Nużą gracza, bo za każdym razem mamy wrażenie, że widzimy dokładnie to samo. Modele postaci są dopracowane w miarę możliwości engine’u. Jeśli nie oczekujecie fajerwerków w stylu „Obliviona” czy drugiego „Neverwinter”, to będziecie zadowoleni. Programiści mieli do dyspozycji ograniczony silnik, który chyba spóźnił się ze swoim wyjściem na komputerową scenę o dobre dwa lata, ale wykorzystali go maksymalnie. Co ważne, nie zawyżyli przy tym wymagań sprzętowych.

limeŚcieżka dźwiękowa nie prezentuje się niestety aż tak dobrze. Nie chodzi mi tutaj o otoczenie, bo szczęk stali, krzyki pełne bólu, śpiew ptactwa czy brzęczenie robactwa na bagnach wypada przyzwoicie. Natomiast muzyka… lepiej chyba, żeby jej w ogóle nie było. Od lat jesteśmy częstowani epickimi symfoniami pod batutą słynnych kompozytorów. Dzięki takim soundtrackom, nasze wojaże zdają się nabierać powagi, a każdy kolejny quest, przybliżający nas do ukończenia głównego wątku fabularnego, zdaje się być iście heroicznym wyczynem. Lubicie to uczucie? Ja tak, ale w „Drakensang” go nie uświadczyłem. Muzyka jest nijaka i wtórna. Nie buduje klimatu, napięcia przy eksploracji starych ruin, nie dodaje adrenaliny podczas starć z potworami. Zdecydowany minus.

Jako że dane było mi grać w wydanie kolekcjonerskie, warto wspomnieć o jego zawartości. Przede wszystkim całość mieści się w zdecydowanie większym pudełku, niż zwykła edycja. Jest estetyczne, utrzymane w ciemnych kolorach i prezentuje się znacznie lepiej niż standardowa wersja. Instrukcja spełnia w zupełności swoje zadanie, a dołączony do pakietu poradnik z pewnością przyda się wielu graczom. Napisany jest zrozumiałym językiem. Do artykułów pomocniczych zaliczyć można także drzewko umiejętności i bardzo ładną mapę Aventurii. Oprócz płyty z grą, w środku znajdziecie jeszcze CD z dodatkami i artami stworzonymi przez fanów systemu „The Dark Eye” oraz oficjalny soundtrack. Ten drugi krążek uznaję za zbędny, ze względu na jakość muzyki (o czym z resztą przed chwilą pisałem). Wśród gadżetów znajdzie się również smycz na klucze czy koszulka z logiem gry. Miałem na tyle szczęścia, że jej rozmiar mi odpowiadał, ale podejrzewam, że nie każdego to spotka. Nie zdziwię się także, jeśli po kilku praniach zacznie się kurczyć lub tracić kolor, ale taki już urok t-shirtów dodawanych do gier. Wyliczanka robi się coraz dłuższa, a wciąż nie opisałem wszystkiego. Techland oddaje nam w ręce również oryginalną kartę postaci z „The Dark Eye”, tajemniczy list dla posiadaczy edycji kolekcjonerskiej (z oczywistych przyczyn, nie wyjawię, co znajduje się w środku), a także moim zdaniem, najfajniejszy gadżet – figurkę krasnoludzkiego wojownika. Jest całkiem spora, jak na dodatkowy gadżet i niezłej jakości. Z pewnością warta jest swojego miejsca na waszych biurkach.

Podsumowując, „Drakensang” to gra, która posiada kilka sporych wad, ale mimo to, wciąga straszliwie. Jest to chyba najlepsza możliwa rekomendacja, bo każdy fan cRPG spędzi z nią długie godziny wypełnione dobrą zabawą. Choć często pojawi się irytacja, to ogólne wrażenia będą w pełni pozytywne. Z ręką na sercu polecam wam ten produkt. Zarówno wydanie zwykłe, jak i edycję kolekcjonerską, bo gra jest warta swojej ceny.

Ocena: 8.5/10

Produkt do recenzji dostarczył Wydawca, firma Techland

Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: drakensang, dark, eye, techland, recenzja

Podobne newsy:

» Darmowa gra online w świecie Drakensang
89%
» Konkurs Drakensang dobiega końca
50%
» Nowy Drakensang i Windchaser nadchodzą!
44%
» Oryginalny projekt Techlandu
25%
» Rusza strona Windchasera
25%
 
Podobne artykuły:

» Symulator Farmy - recenzja
44%
» Experience 112 - recenzja
44%
» Speedway Liga - recenzja
44%
» Windchaser - recenzja
40%
» Dark Sector - recenzja
40%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.121 sek