Warhammer >> Opowiadania >> Kaprys bogów

| | A A


Autor: aranthis
Data dodania: 2007-07-23 16:55:43
Wyświetlenia: 4863

Kaprys bogów

„...i nadejdzie czas wielkich zmagań, kiedy księżyce związane ciemnością, przywiodą martwych na ziemię ponownie...”

Z przepowiedni Vorstera, Arcymaga Collegium Cellestum.

Dla Marcela i Filipa, bo wiem, że w rzeczy samej wystraszyli się Nurglingów.

Sala, komnata zbudowana na planie okręgu. Puste ławy ustawione są w łuki. Pomieszczenie wysokie, o stropie żebrowym, wypełnia po każdy zakamarek niezmącona cisza. Półmrok rozpraszany gdzieniegdzie przez mętne smugi purpurowego światła, wpadającego przez wąskie szczeliny okien. Wstawione weń witraże, przedstawiają sceny z życia Magnusa Pobożnego.

Na środku sali pojawia się głębszy cień, a zaraz po nim oślepiający błysk bieli. Oba zjawiska materializują się w dwie zakapturzone sylwetki.

Persona w czarnych szatach wskazuje wyższemu od siebie o głowę towarzyszowi miejsce, na wysuniętym przed ławami podwyższeniu. Ten posłusznie, z cichym szelestem swych mlecznobiałych szat wychodzi marmurowymi schodami na mównicę. Zatrzymując się na niej, sam wygląda jak posag, stojąc w milczeniu pośród alabastrów. Wtem w komnacie pojawiają się kolorowe błyski – każdy z nich okazuje się inaczej zabarwionym gemem, utkwionym w zwieńczeniach lasek, dzierżonych przez starców. W większości ludzie ci w powłóczystych stułach, o długich, siwych brodach, są przygarbieni i sprawiają wrażenie niedołężnych, podpierając się kurczowo o kostury. Kilku z nich nosi szaty w kolorze khaki, pozostali mają na sobie odzienia krwistoczerwone, lub w barwach wieczornego nieba.

Jegomość w czarnych szatach siada w pierwszej, półokrągłej ławie. Zsuwa kaptur. Błyska połyskliwie wyglansowana powierzchnia jego ciemienia. Łysy i bardzo przystojny, jak się okazuje arcymag podnosi na mównicę wzrok. Jego oczy błyszczą jak u drapieżnego ptaka. Ich kolor jest jakiś dziwny, przywodzący na myśl gnijące jesienią liście. Lekkim skłonem zachęca stojącego na podwyższeniu, by rozpoczął. Tenże jak na komendę również ściąga kaptur, ujawniając swą młodzieńczą facjatę, z niezgorzej ogoloną co u arcymaga głową. Wsłuchując się do ostatniej chwili w szelest wielu szat, zaczyna przemowę:
- Dziękuję za tak liczne przybycie, w tak ważnym dla mnie momencie! Nie sądzę, żeby to czcigodną radę zdziwiło, co zaraz powiem. Jestem gotów do odbycia finalnego testu, w pełni świadom, że niepowodzenie może oznaczać dla mnie tylko koniec.

Wszyscy zgromadzeni usłyszeli w swych umysłach przekaz arcymaga, skierowany do młodego adepta sztuki: „Wyjaw nam proszę, jaką to drogę obrałeś młody adepcie.”

Młodzieniec w odpowiedzi wybucha niespodziewanie śmiechem. Ten niepohamowany atak dziwnej wesołości tłumi szybko dłonią. Chrząka po dwakroć i mówi pewnie, z siłą: - moja ścieżka będzie dążyć przez chaos, gdyż z niego się wywodzi. Świat i społeczeństwo walcząc z chaosem, walczy z sobą samym.

Słuchający potakują w milczeniu głowami zafrasowani, gdy mówca zrobił wymowną przerwę.

Jegomość w czarnych szatach potrząsa dłonią, aby kontynuował.
- Poza kręgiem tym, każdy żyje w pełnym przeświadczeniu, że chaos będzie odpierany, gdyż nie należy do tego świata, i tak ma pozostać. Jest to fakt niezaprzeczalny. Podam wynik moich obserwacji: oba bieguny globu są skupiskiem i źródłem wszelkiego spaczenia, jak wiadomo. Jednakowoż spaczeń ta, to nic innego, jak materia wydzielająca się gwałtem z innych wymiarów do naszego, poprzez bramy Dawnych Slannów. Ta koneksja pomiędzy mnogością światów jest ogromna. Można czerpać z niej nieograniczone moce, ale tylko wtedy, gdy użyjemy właściwych sformułowań – na ostatnie słowo mówca położył wyraźny nacisk. - inaczej nie widzimy nic, tylko chaos i jego deformacjom się poddajemy. Ład bowiem wywodzi się z chaosu, a porządek zawarty w nim jest, gdyż jedno bez drugiego się wyklucza. Światy pozbawione transcendencji w swym wymiarze, opartym z grubsza na realiach takich, co nasz, wywodzą się z tegoż potencjału twórczego, jakim jest chaos. Można śmiało rzec, że wszelkie takowe uniwersum, znajduje się na najniższym poziomie wśród...

Jegomość w czarnych szatach nie słucha wywodu chłopca, wzrok ma wbity gdzieś w przestrzeń. Dobrze pamięta czasy, gdy piętnaście lat temu zaprowadził adepta do akademii.

***

Tamtego piekielnego lata słońce grzało niemiłosiernie, a susza dawała się we znaki, niszcząc rolnikom plony.

Chłop opadał zupełnie z sił, jego lemiesz się zniszczył i nie było co ze sobą do zagrody zabrać, jak tylko samą złość na suchą, kamienistą glebę. Podrapał się po szczeciniastej, nieogolonej od tygodnia szczęce, spojrzał na bezchmurne niebo i ruszył do domu spękaną polną ścieżyną, pośród wyprażonych w słońcu traw. Na miejscu czekało go jeszcze gorsze.

Poborcy siedzieli w jego chacie, w izbie przy stole. Ubrani byli w grube kontusze, pomimo skwaru. Częstowali się bez żenady tym, co jego żona im serwowała z ostatnich zapasów. Wokoło kręciła się dwójka rodzeństwa - mały chłopczyk, może pięciolatek i nieco od niego starsza, śliczna ciemnowłosa siostra. Ojciec widząc na co się zanosi, wygonił kijem dzieci na pole.

Jeden z poborców oznajmił chłopu, żeby zapłacił daninę, którą zalega. Rolnik zaczął się skarżyć to na pusty spichlerz, to na bydło, co prawie wszystkie padło (a rogacizna zaprzęgowa całkowicie), i że ogólnie wszyscy cierpią przez wielki nieurodzaj. Tłumaczył, że nienormalny skwar sięga pewno samych Gór Krańca Świata, a pewnie i poza nie. Błagał w końcu „dobrych panów” na kolanach, aby zrozumieli nieszczęście plagi, jaka nastała. Usłyszał tylko urzędniczą odpowiedź, plus zimne i lekceważące: „że to bojara nie obchodzi”. Na domiar złego dostał pogróżkę, że pan bojar weźmie sobie jego żonę w zamian za nieuregulowane długi.

Zadowolony z siebie imć poborca powstał od stołu i udał się do wyjścia , a zaraz za nim jego towarzysz. W drzwiach przystanął jeszcze ten, co się dotąd nie odzywał. Powiedział chłopu na odchodne, że ma z łaski bojara czas podarowany na zebranie daniny, do końca żniw. Odszedł po tak miłym komunikacie, nie zamykając za sobą drzwi.

Rozległ się tętent kopyt, a po nim zawisła w izbie grobowa cisza.

Chłop popatrzył to na żonę, to na swe dzieci zaglądające do środka przez niedomknięte drzwi. Zacisnął usta w gorzkim grymasie. Oparł się o krzesło ciężko, chwytając się mocno oparcia, jak tonący deski, aż jego kłykcie na dłoniach pobielały. Na skroniach nabrzmiały żyły, czoło zroszone było potem. Ojciec tego, jak dobrze dotąd prosperującego gospodarstwa, załamał się całkowicie. Był świadom, że nic tu nie wskóra. Już dawno postanowił...

***

„...Możliwości płynące z pełnego, nieokiełznanego oddaniu się magii, przynoszą nie tyle satysfakcję z efektu, co umożliwiają przejście na wyższy stopień energetyczny, bez konieczności utraty powłoki, jaką jest ciało. Niektórzy jednak nigdy do tego nie dostąpią, jak tylko poprzez dotyk bożego palca”.
W tym miejscu wykładu, mag w czarnych szatach z zaciekawieniem przenosi uwagę na prelegenta.


***

Gęsta ciecz z pluskiem padała na deski, skapując z noża. Bursztynowo mieniła się na ostrzu, w świetle wzrastających płomieni. Morderca nie upuścił narzędzia zbrodni, lecz trzymając je kurczowo w dłoni, energicznie kopnął w drzwi. Delikatnie rozlała się po izbie jedwabista poświata nocy, subtelnie podkreślając twarde rysy rolnika. Przechodząc obok obory, chłop ściągnął linę z haka i udał się w ciemność.

Raz ostatni.

Poszło gładko - kręg szyjny pękł w momencie. Jego zwłoki podrygiwały jeszcze w szalonym, szubienicznym tańcu, wisząc na gałęzi wdzięcznej brzozy, a na wszystko lunął oczyszczający deszcz.

Nad ranem, gdy chmury rozwiał wiatr, ptactwo zleciało się na ramiona nieboszczyka. Przy pierwszych blaskach jutrzni, przysiadły na wisielczym ramieniu kruk zerwał się jak porażony i odleciał – zamknięta powieka trupa, gwałtownie się podniosła. Za krukiem, ze strasznym wrzaskiem, odleciała reszta ptactwa, byle dalej w stronę budzącego się słońca. Tymczasem zwłoki niemrawo zabrały się za przecinanie liny swym nożem, który utrzymany został przez nie w dłoni w pośmiertnym skurczu. Runęło nieszczęsne ciało bezładnie, w zroszoną trawę. Powstały z martwych zebrał swe doczesne szczątki z ziemi i niezgrabnie ruszył nimi, kierując się w kierunku dogasającego domostwa. Nad stygnącymi, nadpalonymi mocno ścianami chaty pojawiła się kula ognia. W jej złotym blasku urzędowały niewielkie istotki. Wielkością dorównywały dziecku. Miały zielonkawe ciało, mocno przysmażone, a z resztek ich nosów ciekła ropa. W pustych oczodołach święciły się małe słońca, miast oczu. Żywy trup podszedł do nich, a te gulgocząc i potupując przycupnęły przy jego nogach, jakby je obwąchując. Ożywieniec wydobył z siebie urywany szept, z wyraźnym wysiłkiem: "g..gdzie maat..kaaa". nie uzyskał odpowiedzi, począł żwawo rozgrzebywać gruz, używając noża, jak pogrzebacza. Znalazł sam jeno popiół i gdy już miał się odwrócić, chwyciła go za łydkę zwęglona dłoń, wystająca ze zgliszcz. Jego twarz nienaturalnie wykrzywiła się na ten widok, w morderczym grymasie; ciął nożem trzymającą go rękę w łokieć. Staw chrupnął, złamał się ale nadal był w mocnym uścisku trzymającej go kostuchy. Nieumarły zrobił zamach nogą, wyszarpując z podłoża całą upierdliwą rękę, wraz z łopatką. Z nieziemskim, wręcz rozpaczliwym skowytem, obkładał potężnymi ciosami miejsce pochówku, które sam sprawił. Wrzask i pisk potępieńczy dosięgnął rozjaśniającego się nieba na zachodzie.

Odgłosy chrzęstu kości i pomlaskiwania wielu zombie, zbliżały się do miejsca rzezi. Otaczały go, narastając jak brzask świtu. Nieumarły siedząc wśród zmasakrowanych ciał swojej rodziny, pomału przechylił głowę na swym złamanym karku. Ujrzał niemały korpus, przyzwanych do ponownego życia szkieletów i rozkładających się zwłok. Człowiek w purpurowej szacie, będący na jego przedzie, skierował dłonią. w kierunku spalonego domostwa. Oddziały gnijących żołdaków posłusznie ruszyły z miejsca. Jak w odpowiedzi, z torsu siedzącego ożywieńca momentalnie wystrzeliła trzecia ręka, którą machinalnie pochwycił kawałek ściany i wyrwał z niej pokaźnych rozmiarów szczapę drewna. To co nastąpiło chwilę później, przeszło wszelkie oczekiwania nekromanty. Trzyręka istota wymachując nożem i oburęczną maczugą na przemian, dokonywała czystek w szeregach atakujących ją zewsząd, nieczułych na ból, ni strach. Mroczny mag był zmuszony do natychmiastowego odwrotu. Zrozumiał, że ten trzyręki osobnik nie należy do gromady przez niego przyzwanych martwiaków i stawiając jemu czoła, przeciwstawia się sile znacznie przewyższającej jego możliwości.

***

„...Bogowie są jeno wytworem ludzkich pragnień. Iskierką nadziei dla słabych i strapionych. My wiemy, że jedynym bogiem jest nasza moc, która nas na zawsze ochroni...”

***

Dotarło to do niego, że człek, co kochał swą żonę i dzieci umarł. Doprowadzało go to do skrajnej depresji Mimo iż nie był już sobą, doskonale pamiętał z jakiego powodu i w jakim czasie to się stało. Dokonywał wciąż i wciąż zamach na swe nieumarłe ciało, więc z jego noża nieprzerwanie lała się krew. Wszystkie samobójcze akty kończyły się fiaskiem. Nieumarły czół głód poznania tajemnicy swej nieśmiertelności. Poszukiwania rozpoczął w lasach, obrastających wzgórza w pobliżu Kisleva. Przyłączały się do niego całe stada zwierzoludzi, i pomniejsze grupki innych odmieńców. Wszyscy oni świadomi byli jego siły i traktowali go, jako swego herszta. Wspólnie dokonywali spustoszenia ma gościńcach wzdłuż rzeki Urskoj, raz po raz mordując dla łupu i z czystej żądzy krwi. Najbardziej lubowali się w wyrzynaniu strażników patrolujących drogi i wszelkiej maści przejezdnych – bez różnicy czy były to karawany kupieckie, czy inne opryszki, przygodni skaveni, czy dumni banici. Szybko rozeszła się złą sławą wieść po Kislevie, o grasującej hordzie. Mówiono po wioskach i tawernach, że zwierzoludzie mają za przywódcę bestię straszliwą - Trzyrękiego, zwanego też czasem Bestią, bądź Pomiotem Nurgla, gdyż powodował strach i odrazę swym rozkładającym się wiecznie ciałem.

Prowodyr nienawidził tegoż przydomku. Brzydził się ożywieńcami i ich cuchnącym bogiem. Wciąż tropił nekromantę, który uciekł pamiętnego poranka z pola walki. Cały czas był przekonany, że to za jego przyczyną przeżywa katusze.

Car Putio wynajmował tuziny najemników, obiecując śmiałkom góry złota za głowę Pomiotu, ale ochotnicy ze swej wyprawy nie wracali w ogóle.

...Czasem tylko o niesamowitej sile potwora przybiegł donieść jakiś niedobitek.

Szybko o niechęci Trzyrękiego do nieumarłych dowiedzieli się kultyści Nurgla działających w zachodnich rubieżach Kislev. Postanowił kult ten działać szybko, aby się pozbyć potencjalne zagrożenie. Dwukrotnie Wielki Siewca Zarazy zaatakował jego obóz i po dwakroć przegrał batalię, tracąc swe cenne baterie dział zarazy i kilka z demonicznych bestii. Trzyręki nadal bez przeszkód plądrował i mordował.

W końcu car nie wytrzymał tego stanu rzeczy i wysłał po najbardziej kompetentnego człowieka – swój zapas „na czarną godzinę” . Był nim łowca czarownic, Albert Schnurrbärten, naczelny inkwizytor władcy zachodniego imperium, mającego w Kislevie swą „puryfikacyjną” misję. Wąsaty (gdyż tak go zwano na Wschodzie) już od jakiegoś czasu tropił kryjówkę kultystów Nurgla, więc dowiedziawszy się ze swoich źródeł o planach Trzyrękiego, postanowił ugotować dwie pieczenie na jednym ogniu. W dniu ataku hordy Pomiotu na obóz nurglitów, zasadził się łowca z pułapką.

Niepokonany dotąd potwór znalazł się w potrzasku - z jednej strony miał broniących się zaciekle kultystów Nurgla, z drugiej szarżującą ekspedycję znanego łowcy czarownic. Został rozniesiony wraz z resztą swoich odmieńców na strzępy, przez magię kapłańską towarzyszących łowcy rycerzy Sigmara, oraz siłę zaklętego ostrza, dzierżonego przez sławnego krasnoludzkiego zabójcę.

Gdy zmora Kislevskich gościńców zamykała swe przeklęte oczy, wielobarwny dym i pył wydostał się z niej, jak z pękniętej purchawki i osiadł jak kurz na okolicznych drzewach, kamieniach i pancerzach wojowników. Rycerze wykonali znak błogosławieństwa, odpędzający złe moce chaosu.

W drodze powrotnej do miasta rozbito jeden obóz na noc. Wtedy to w dziwny sposób sigmaryci zniknęli , co mocno zaniepokoiło łowcę. Krasnolud wyruszył, by ich odszukać i tyle go już widziano. Prócz tego, nie wydarzyło się nic godnego uwagi, a głowa Trzyrękiego została nonszalancko rzucona na posadzkę, przed oblicze cara.

***

„ ...Jakże błędnym jest myślenie, że to wszystko, co nas otacza jest czarne i białe. Nie ma kolorów ani szarości. Jest tylko chaos. Nazwijcie to przypadkowością...”

***

Pełniący swą służbę na murach obronnych sierżant straży bramy północnej, Hocław Pierpiej, był bardzo trzeźwo myślącym gwardzistą. Wiedział, że krótkie przyśnięcie na warcie może grozić utratą nie tyle stopnia, czy stanowiska, ale nawet życia. Jako sierżant bramy nie mógł sobie na takie coś pozwolić. Nie zdzierżył więc widoku, jak jeden z jego ludzi służbę ma za nic. Jak grom ryknął wprost w ucho podwładnego. Tamten zupełnie zdziwiony i zaskoczony widokiem wściekłego sierżanta, stanął na baczność jak struna. Przełożony, wracając na swój posterunek, rozgniewany jak zbliżająca się burza, wykrzykiwał raz po raz: „po prostu same głąby i gamonie”. Tamta szelma nic sobie z tego nie robiąc, wygodniej oparła się na toporzysku halabardy, pomrukując: „po prostu, po prosu.. a czemu nie po krzywu!”
Gdzieś nad pobliskimi wzgórzami błysnął piorun i zawtórował mu grzmot głośny, jak huk spadającej lawiny. Rozpoczął się spektakl świateł – sucha burza. Błyskawice uderzały w drzewa i domostwa rozpętując lokalne pożary gdzie popadnie. Strażnik Hocław zwołał zbiórkę swych gwardzistów, do pomocy gaśniczej. Wtem rąbnął jasny szlak w fortyfikacje bramy. Buda przy baszcie zajęła się ogniem. Jednakże jeden z jego ludzi już nie stawił się na komendę, bynajmniej nie z powodu swojej beztroskiej drzemki, czy z porażenia piorunem. Z o wiele gorszego...
Stacjonował bowiem tuż przy natkniętej na pal głowie Trzyrękiego i jak stał, tak padł kuląc się w kłębek - przy nadjedzonej przez wrony czaszką, trzepotał swymi błoniastymi skrzydłami, w aureoli błysków i dziwnej mgły demoniczny upiór. Na jego długiej, pomarszczonej szyi mieściła się ptasia głowa. Wyciągnięta w stronę resztek Bestii, nieprzerwanie kłapała dziobem. Resztę plugawego ciała osłaniała mieniąca się tęczowo zbroja płytowa. Demon w jednym ręku trzymał potężny miecz, falujący wielobarwnie, jak płynna stal. Drugą, wolną dłonią pochwycił głowę nadzianą na pal. Delikatnie zsunąwszy ją z niego, odleciał.
Nad miastem Kislev błyskało, a pioruny śmiały się swym charkotliwym, ogłuszającym rechotem, z bezradności malutkich ludzi.

Demoniczny sługa wzbił się ponad chmury i przedostając się na osłonecznioną stronę niebios, zatoczył łuk nad fantazyjnym, rozbielonym świetliście kłębem. Poniżej głucho pomrukiwała burza. Potworny maszkaron wyciągnął przed się otwartą dłoń na której spoczywała głowa Trzyrękiego. Wypuścił ją, a ta zawisła w powietrzu; na wpół obdarta ze skóry szczerzyła zęby w martwym uśmiechu, na wysokości ptasich oczu upiora, jakby szydząc z jego mrocznego majestatu. Wokół niej zatańczyła purpurowa runa chaosu, która brzmiała: „ZACHOWAJ NIENAWIŚĆ”, po niej zaorbitowała wokół głowy karmazynowa - ”SZUKAJ ZEMSTY W MORDZIE”, trzecia w złotym kolorze znaczyła:- „BĄDŹ MĘŻNY”. Demoniczny sługa splunął na zmasakrowaną czaszkę, z nozdrzy jego dzioba wydobyły się kłęby różowawego dymu, obejmując swymi woalami ludzki strzęp. Gdy pomiędzy jego i trupim czołem utworzył się mglisty pomost, zazgrzytał on serią skrzeków, w nieznanym żadnemu śmiertelnikowi języku. Podczas tej przedziwnej inkantacji, z dryfującej w powietrzu czaszki wydobył się smoliście czarny miazmat, który układał się na kształt ludzkiej istoty. Twór oblekł się w nowe ciało młodego, przystojnego mężczyzny. Człowiek zamrugał oczami o dziwnym kolorze więdnących liści i pomacał się rękoma po łysej kopule głowy. Demoniczny sługa chwycił go swą opancerzoną dłonią i cisnął w dół, w chmury, wypowiadając jedno słowo we wspólnym: „znajdź go”.

Odnowiony człowiek przebił grubą warstwę chmur; z wielkim pędem zbliżając się ku ziemi. Wtem, wprost z góry nadleciały dwie istoty. Podleciały one do spadającego i uchroniły przed niechybnym rozplaskaniem, przechwytując go na swe skrzydła.

Wedle kształtów mogłyby uchodzić za stwory pływające w wodach basenu tileańskiego - ciała miały spłaszczone, zakończone długim, kolczastym ogonem. Uskrzydlone były w mocno ukrwione nibypłetwy, a z ich paszcz wystawały cztery ostre kolce. Były o zabarwieniu różowo-granatowym. Skórę pokrywały krosty i łuski.

Istoty łagodnie spłynęły wraz z pasażerem, pomiędzy grupę rosnących, młodych świerków, w pobliżu stolicy Kislev. Gdy dotknęły podłoża, zamieniły się w dwójkę ubraną w proste, lniane odzienia ludzi – starca z długą, siwą brodą i urodziwą kobietę.

Starzec podał nagiemu mężczyźnie złożone w kostkę białe szaty, a gdy już młodzian się przyodział, nakazał mu iść za sobą. Niewieście nakazał zostać samej, w smrekowym zagajniku. Zmiennokształtny skierował się ku murom miasta, skąd dobiegał straszny harmider. Jedna z baszt zajęta była ogniem.

Stary wskazał na orszak paskudnie zniekształconych jeźdźców, znajdujących się pod bramą północną. Dzierżyli młoty bojowe, otoczone aureolą czerni, a z ich gardzieli wydobywał się piekielny śmiech. Wokół nich walała się w krwawej mazi sterta trupów, wypełniając też fosę masą porozgniatanych i poodrywanych, pomieszanych wzajem, różnorakich członków.

Rycerze chaosu zasypywani byli nieprzerwanym, aczkolwiek nieskutecznym gradem bełtów wystrzeliwanym desperacko z murów obronnych. Kilku magów rzucało w ich stronę magiczne pociski. Zaklęcia odbijały się od zbroi upiornych jeźdźców, nie wyrządzając im żadnej szkody. Ich piekielne rumaki, parskając w podrażnieniu, wydmuchiwały z nozdrzy kłęby zielonego dymu. Młodzieniec widząc to, podbiegł do orszaku, podkasując łopoczące szaty. Rycerze podnieśli swą broń, odwracając ku nowo przybyłemu swe makabrycznie powykręcane spaczeniem oblicza. Wyglądało to tak, jakby mieli się rzucić na chłopaka w morderczym szale. W rzeczywistości oddali mu hołd, wznosząc jeszcze wyżej upojony krwią oręż. Młodzian wystawił przed nich swe dłonie i wypuścił z palców wiązkę bladożółtej energii, która objęła cały orszak migoczącą sferą. Młody mag kierując dłońmi, podniósł ponad ziemię dwunastu zbrojnych i wykonując ruch samymi koniuszkami palców, wystrzelił kulę energii wraz z całym jej ładunkiem ku chmurom, na północ. Chmury się rozwarły, po przyjęciu złotawego pocisku, ukazując nieboskłon. Cała okolica rozjaśniała promieniście. Kopuła na szczycie carskiej cytadeli ponownie zaświeciła złotem. Strażnicy, widząc całe zajście z blanków, otworzyli bramę i z radosnym okrzykiem tryumfu pobiegli ku swemu wybawcy. Chcieli go zanieść jako zwycięzcę i triumfatora do sali tronowej. Młody jednak wyciągnął przed się otwartą dłoń, wciągając tym samym na powrót zwodzony most, pozostawiwszy zdziwionych ludzi po drugiej stronie.

Car Putio, będący pod wielkim wrażeniem wyczynu nieznanego maga, posłał po łowcę czarownic, w chęci konsultacji. Podejrzewał, że ma on do czynienia z imperialnym przybyszem. Jeszcze przed zgładzeniem szalejącego po gościńcach potwora, otrzymał od imperatora list, w którym poinformowano go, że do Kislevu zmierza elitarny mag, do pomocy przeciw Trzyrękiemu.

Władca nie doczekał się łowcy, a miast tego otrzymał przerażającą wiadomość, o nagłym samobójstwie Schnurrbärtena, które popełnił tuż po odparciu ataku rycerzy chaosu. Zdarzenie to wstrząsnęło władcą , całkowicie zbijając z tropu.

Tymczasem mag w białych szatach powróciwszy pod smrekowy zagajnik, otrzymał od starca niewielki kuferek, z tajemniczą zawartością.
- Wewnątrz ukryte jest archanielskie pióro, którego masz strzec – poinstruował go charkotliwym głosem siwobrody, uśmiechając się dobrotliwie. - Schowaj puzderko dobrze. Znajdź kryjówkę dla niego. Naucz go. Odnajdź go.

***

...Nie jest wiadomym do końca, z czyjej woli powołano nas do tej marnej egzystencji. Obleczeni w ludzkie ciała, sami raczej zgotowaliśmy sobie ten los. Z ciekawości – powodowanej monotonią wieczności. Jak to jest być śmiertelnym? Otóż teraz wszyscy doskonale wiemy jak. Będąc świadomym swej nieśmiertelności, nie obawiam się porażki.

Jestem gotowy przyjąć zadanie.

Osobnik w czarnym suknie powstaje na te słowa.

- Zabij mnie – wydaje krótkie polecenie i wydobywszy nóż spod rękawa, rzuca go pod nogi adepta.
- Mam zabić cię TYM, mistrzu?! – wykrzykuje uczeń z niedowierzaniem. – po latach studiów nad arkanami Sztuki, mam wymachiwać czymś takim?
- Nie zrozumiałeś polecenia. Na nic nauka cała. „Korzystaj z tego, co los daje ci!” Zapomniałeś? Teraz ciągnij losy od nowa.

Młodzian wyraźnie zakłopotany, machinalnie wydobywa jakąś ingrediencję z torebki przy pasku, rozpoczynając inkantację magii wojennej. W tymże momencie z ław wyskakują długimi susami magowie, przekształcając się w powykrzywiane groteskowo karykatury ludzkich ciał. Szponami i kłami rozrywają swe tuniki i kaptury. Wywijając długimi jęzorami w morderczym szale, ruszają zewsząd na chłopca, wokół którego coś powstaje – zapora z oślepiającego światła rozwija się szerokim wachlarzem, szczelnie osłaniając maga przed wrogiem. Bestie będące do tej pory jego przyjaciółmi i nauczycielami, wyją zwierzęco, zasłaniają się przed rażącą ich boleśnie światłością. Z ciała adepta wystrzeliwują smugi wyładowań elektrycznych, po których następuje wichura; miota ona ławami jak zabawkami, rozbryzgując je po ścianach katedry. Niszczy wszystko, co stanie na jej drodze.

Zawierucha gaśnie, a powietrze komnaty mile zabarwia woń wiosennego deszczu. Po chwili zapach ozonu zastępuje smród przypalonego mięsa. Na kamieniach posadzki walają się poskręcane szczątki mutantów (jak nieszczęsnych odmieńców nauka zwykła określać).
- Zabij mnie – ponawia polecenie arcymag, już pozbawiony swych czarnych szat. Leży na plecach, wśród zdemolowanego sprzętu i rozlanej krwi. Na jego ciele nie ma śladu ran, ni zmęczenia. Na łysej głowie tańczy jeno jasny promień światła, co figlarnie wpada przez ułamany witraż, jakby kpiąc sobie z dokonanej tu kaźni.

Leżący na zimnym kamieniu, podnosi lewą dłoń. Z palca wskazującego wystrzeliwuje żółty promień, który uderza w sklepienie sufitu, w sam środek żebrowania. Wiązką energii wysuwa jeden z bloków kamiennych, odrzuca go pod ścianę.
Zgrzyt czegoś, jakby zawiasów.
Z wnęki u góry opada białe pióro, miękko ląduje na posadzce.
- Podnieś je – komenderuje łagodnym głosem pozbawiony odzienia człowiek, z utkwionym w sklepienie wzrokiem. – Napisz na mym ciele to, czego cię uczyłem, dziecko. Własną krwią.

Adept posłusznie wypełnia prośbę. Przebija skórkę na swoim palcu serdecznym i kreśli czerwienią zawiłe symbole na tułowiu leżącego. Pochylając się nad mistyczną pracą, zdaje się być odbiciem własnego mistrza – tak samo młody, pozbawiony zarostu i włosów. Równie misternie wypowiada, co i kreśli sygile.

Z arcymaga dobiega syk. Jego ciało szarzeje i zaczynają pojawiać się na nim bąble. Cała skóra faluje jak wzburzona woda morska. W głowie ucznia rozlega się czyjaś myśl: Wolny! nareszcie! Jam jest kamieniem węgielnym, pod którym powstanie nowe dzieło. Za twym przewodem. Teraz idź! Miejsce to zaraz przestanie istnieć, a ty wybudujesz swą nową siedzibę. Pan Przemian niech prowadzi cię ścieżką chaosu, synu.

***

Gdy resztki słów kończyły wirować w umyśle Vorstera, zwanego później prorokiem Akademii Celestiańskiej, u jego stóp już leżała bryła stygnącej lawy.
Młody adept magii jednym stuknięciem swej laski o podłoże, wywołał olbrzymi wstrząs, w skutek którego ziemia zaczęła drgać. Odczuł to każdy mieszkaniec Altdorfu; gdy zestaw unikalnej kitajskiej porcelany pękał, spadając z podrygujących kredensów, a koło dorożki utknęło w rozstępującej się kostce brukowej.

***

Odwrócił się na pięcie, z grymasem pełnym obrzydzenia na twarzy. Żeby tak przywiązywać się do tego miejsca i istot które nim władały przez tyle lat! Jak mógł być tak ślepy! Gdy obok niego potężne bloki sklepienia wbijały się w posadzkę z hukiem, wzbijając przy tym tumany pyłu, tysiącem ostrych jak brzytwy odprysków, postanowił.

Obiecał sobie że od tego dnia będzie pilnie strzegł, aby żadna forma chaosu nie mamiła go swymi obietnicami, widząc jaki koniec w gruncie rzeczy czekałby go niechybnie. Nie był wtedy jednak świadom tego, że kiedyś przyjdzie mu przepowiedzieć najgorszą od trzystu lat plagę: żywą śmierć, mającą nadejść z Arabii – zagładę dla żyjących.

Lord Vorster stanął na straży ładu, pilnując przez wszystkie dni swego życia, aby mroczna moc uśpiona w nim, była zapieczętowana raz na zawsze. Taka była wola nieba.

Czerwiec-lipiec 2006


Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: fantazyn, recenzja

Podobne newsy:

» Fantazyn Reaktywacja!
67%
» Fantazyn objęty patronatem.
67%
» Fantazyn : O odgrywaniu słów kilka
67%
» Steam-owe premiery 11.10.12
22%
 
Podobne artykuły:

» Sierociniec - recenzja filmu!
50%
» The Fall - recenzja!
40%
» Sacred 2 - recenzja!
40%
» Dead Space - recenzja!
40%
» Mass Effect - recenzja!
40%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.143 sek