Warhammer >> Opowiadania >> Wino najlepiej smakuje w Bogenhafen

| | A A


Autor: Mateusz Sykuła
Data dodania: 2007-07-23 22:50:58
Wyświetlenia: 7061

Wino najlepiej smakuje w Bögenhafen

Prolog.
2252 rok według Imperialnego Kalendarza, Czas Sigmara


Stoję sam jak palec w bocznej, cuchnącej uliczce i słyszę, jak się zbliżają. Zewsząd otula mnie szara mgła, brudna i lepka, zupełnie jak dusze moich prześladowców. Zaciskam kurczowo palce na rękojeści długiego noża i czekam. Ze wschodu, przez wstrętne lepkie opary unoszące się znad Bogen, nieśmiało przebijają się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Mimo tego ciągle jest ciemno i ponuro, świt nie jest w stanie przegnać mroków nocy.

Wciąż czuję jej perfumy, egzotyczne i ciężkie. Mam wrażenie, że unoszą się wokół mnie wraz z mgłą, nasycając ją oszałamiającym zapachem. Nie wiem, na ile jest to wytwór mojej wciąż pobudzonej wyobraźni, a na ile to wrażenie jest prawdziwe. Jestem jednak skłonny postawić złotą markę przeciwko garści brzęku, że prędzej czy później ten zapach przysporzy mi kłopotów, zbyt łatwo jest go wyczuć w niezbyt czystych miejskich uliczkach.

Raz jeszcze rozglądam się, lecz dookoła nie ma nic, co mógłbym wykorzystać jako kryjówkę, brama stojącej naprzeciwko kamienicy jest zbyt oczywista, drzwi są zresztą na pewno zamknięte. Ani na bawienie się wytrychami, ani na ucieczkę nie ma już czasu ... Krew i krwawe popioły, dorwą mnie, dorwą mnie tak jak innych! Czuję, że drżą mi dłonie. Modlę się w duchu do wszystkich świętości, by nie wyślizgnął mi się nóż, by nie upadł na kocie łby pod moimi stopami i nie narobił hałasu. Zaciskając zęby klnę się w duchu, że nieopatrznie skręciłem w brukowana uliczkę. Przed oczami stają mi obrazy Kurta i Bruno, straszliwie okaleczonych, patrzących na mnie szklistym wzrokiem, z twarzami zamienionymi w maskę bólu i rozpaczy.

Ucisk w żołądku zwiększa się, w ustach pojawił się gorzki posmak żółci ... tylko tego brakuje, żebym zaczął wymiotować. Mija kilka rozpaczliwych uderzeń serca, czuję krew szumiącą w skroniach i nagle świat rozbłyska w żywych, krystalicznie czystych barwach adrenaliny. Widzę wszystko wyraźnie, czas zwalnia, przyzwyczajone do półmroku oczy niemal są w stanie przedrzeć się przez zasłonę mgły.

Moje spojrzenie pada raz jeszcze ku bramie, a mięśnie same napinają się, popychając moje ciało do przodu, bez udziału świadomości, reagując czysto instynktownie. Sam nie wiedząc co dokładnie robię, chowam nóż do rękawa ćwiekowanej skórzni i opierając się plecami o jedną ze ścian bramy, zapieram się o drugą, wspinając się pospiesznie lecz cicho w górę. Jeszcze chwila, jeszcze kilka zduszonych stęknięć, zmiana pozycji. Ciche westchnięcie, mało brakowało, a poślizgnąłbym się i okupił brawurową eskapadę upadkiem. Niemniej teraz jestem już względnie bezpieczny.

Każde przypadkowe spojrzenie, które trafiłoby na mnie zobaczy tylko wieńczącego wejście do kamienicy rzygacza, rozczapierzonego nad drzwiami, wspartego jak pająk na łukowatym portalu. Wierzę w to całym sercem, wierzę że ciemne ubranie, nie rzucająca się w oczy brygantyna, kaptur na głowie i brak płaszcza, który zdradziłby mnie przecież z miejsca pozwolą mi przeczekać i przetrwać. Tyle ile będzie trzeba, chociażby wbite w kamień paznokcie miały się połamać, a nadwyrężane mięśnie naciągnąć do granic możliwości. Nie pozostaje mi nic więcej, jak czekać na rozwój wypadków. Przymykam powieki, a w duszy przelatują mi obrazy z wydarzeń ostatnich kilku dni.

Scena I
Podobno każda historia ma swój początek i koniec. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak zaczęła się ta cała kabała, mam jednak wrażenie, iż zakończy się tańcowaniem z Morrem. W zasadzie mogłem się spodziewać, że dobra passa opuści mnie szybko, tak jak to bywa zazwyczaj. Ostatnie miesiące były pasmem zbyt wielu sukcesów i szczęśliwych zbiegów okoliczności, by mogło to trwać dłużej.

Najpierw ze "śpiocha", informatora i posłańca awansowałem w szeregach Gildii znacznie wyżej. Oczywiście, iż odpowiednimi umiejętnościami mogłem się pochwalić już wcześniej, jednak w mieście takim jak Bögenhafen nie łatwo jest przedrzeć się przez układziki i sojusze zawiązywane między poszczególnymi paserami i reketerami, sprawującymi niemal oligarchiczną władzę nad lokalnym półświatkiem. Wszystko to wydarzyło się dzięki dość przypadkowemu spotkaniu, dzięki ciężkiej, nasyconej pożądaniem atmosferze letniej nocy, dzięki butelce ciężkiego, aromatycznego czerwonego wina. Nie śmiałem przypuszczać, że romans ze spotkaną w parku miejskim znudzoną, a jednocześnie pełną niezaspokojonej namiętności żoną bogatego kupca pomoże mi aż w tak znacznym stopniu ...

Piękna, czarnowłosa, dojrzała kobieta, obdarzona zmysłowymi, pełnymi ustami i spojrzeniem zielonych oczu, które potrafiłoby rozpalić nawet zmysły Morryty. Cóż więc miał począć biedny złodziejaszek, modły o szczęście kierujący głównie do Pana Oszustw, Ranalda?
W zasadzie wykorzystywaliśmy się nawzajem. Nie powiem, abym nie czerpał rozkoszy z naszych schadzek. Rzadko zdarza się, aby taką dziką namiętnością i otwartością na doznania popisywał się ktoś inny, niźli zrozpaczona zaniedbywaniem przez męża, trzydziestokilkuletnia kobieta, rozpaczliwie chwytająca się uciekającej młodości, pragnąca zaznać wszystkiego, co tylko może wziąć, bądź dać. Pragnąca szczęścia.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zadurzyłem się w niej, w jej kształtach, w falach włosów rozsypanych na poduszce, bądź w dzikiej burzy, gdy krzyczała dosiadając mnie. Skłamałbym też, gdybym powiedział, że nie wykorzystywałem jej finansowo. W zasadzi, to wykorzystywałem jej męża. Za wiedzą i milczącym przyzwoleniem mojej kochanki otrzymałem dostęp do poufnych listów, ksiąg handlowych oraz tajemnic transakcji handlowych. Umiejętna sprzedaż tych informacji poprawiła znacznie moją sytuację, a także sytuację mojej rodziny. Zbyt piękne by było jednak, gdyby po prostu przyjęli te pieniądze bez pytania ...


Scena II
Pamiętam, jak wręczyłem Gotfriedowi pierwszy pękaty mieszek. Doskonale pamiętam niedowierzanie odmalowane na jego szczupłej twarzy o ascetycznym wyrazie. Doskonale pamiętam jak ściągały mu się i zastygały rysy, gdy zważył trzos na delikatnej dłoni, jak pokręcił głową, potrząsając kruczoczarnymi lokami.
- Skąd to wziąłeś? - syknął gniewnie i wykrzywił przystojną twarz w pełnym niechęci wyrazie. - Kogo tym razem okradłeś? - dawno nie widziałem go tracącego tak szybko spokój. Piwne oczy mojego brata spoglądały na mnie złowrogo, w kącikach jego ust pojawiły się kropelki śliny. Nie poznawałem go, w niczym nie przypominał mojego uduchowionego i łagodnego brata.
Zmarszczyłem brwi i zaciskając gniewnie szczęki wysyczałem :
- Opłać rachunki. Spłać lichwiarza. Kup Elise coś do ubrania. O nic nie pytaj ...
Szczupły akolita warknął cicho i zacisnął pięść.
- Nie tego nas uczyli! Nie tego ja cię uczyłem! - wtedy też wypowiedział słowa, których mieliśmy obaj żałować. - Nie tego uczyła nas matka!
To co się stało potem pamiętam jak przez mgłę. Na pewno straciłem panowanie nad sobą. Gotfried padł na ziemię, powalony silnym ciosem w szczękę. Krzyczałem głośno, grożąc mu pięścią.
Nie wiem co chciałem zrobić, chyba kopnąć leżącego brata, gdy poczułem drobne ramiona oplatające mnie w pasie i usłyszałem rozpaczliwy, dziewczęcy krzyk :
- Niee! Nie bądź jak ojciec! Nie bij go, nieeee!
Drobna dziewczyna uczepiła się mojej nogi, na przemian to krzycząc, bym ich nie bił, to szlochając rozpaczliwie. Rzadko zdarza się, bym kompletnie nie miał pojęcia, co zrobić. To była właśnie jedna z tych chwil, gdy stałem rozdarty między wspomnieniami i rzeczywistością. Same przeprosiny pamiętam jak przez sen. Elise chlipała jeszcze długo, nie byłem w stanie jej uspokoić. Myślałem, że oszaleję, czując się tak bezradnym. To była jedyna osoba, która ufała mi całym sercem i darzyła mnie bezkrytyczną, siostrzaną miłością. Zawsze wystarczyło tylko zmierzwić jej włosy, przytulić lekko i posłać jej chociażby cień uśmiechu. Ale nie tym razem.


Scena III
Tamtego wieczoru wino miało cierpki, głęboki smak. Ciemny, ciężki trunek raz po raz napełniał mój kielich, a ja topiłem w nim smutek, lęk i wspomnienia. Nie chciałem pamiętać o pokrywających moje barki i plecy bliznach, pamiątkach po ojcu. Z ponurą, fatalistyczną determinacją upijałem się na smutno. Cóż z tego, że nazajutrz trzeba było poszukać najlepszej ceny za informacje na temat ostatnich transakcji handlowych? Nic, a nic nie obchodziło mnie że za pomocą banalnego wybiegu można będzie zakupić spory ładunek dobrej jakości tkanin niemal za bezcen, wystarczyłoby wykupić cały zapas niezbędnych pierwotnemu kontrahentowi barwników. Zbliżała się pora, gdy bögenhafeńskie magazyny zapełniało młode wino, każdy z radością pozbyłby się niepotrzebnego balastu ... ot kolejna transakcja, która nie wypaliła. Wystarczy tylko zgłosić się z odpowiednimi informacjami do kogoś z pieniędzmi, odebrać kilkanaście złotych marek i podziękować.

Zupełnie niespodziewanie w drugim dzbanie zaczęło prześwitywać dno. Poradziłem sobie z tym problemem w niecała minutę. Karczmę opuściłem tylko na chwilę, solennie obiecując sobie szybki powrót i kontynuowanie drogi ku upadkowi. Ulżyłem pęcherzowi w zaułku opodal, już miałem wracać. Właśnie ta chwila stała się dla mnie początkiem.


Scena IV
Ciało leżało w cieniu bramy, jakieś dwa metry ode mnie. Wzdrygnąłem się odruchowo, lecz to już tak bywa, iż w kiepskich dzielnicach jakiś trep znajdzie się w niewłaściwym miejscu i najmniej odpowiednim czasie. Już odwracałem wzrok, już w myślach wracałem do kolejnego kielicha wina, gdy moją uwagę zwróciła skórznia znajomego kroju. W ciemnej uliczce, gdzie zazwyczaj nie spotka cię nic straszniejszego niż atak wygłodniałego szczura, bądź wdepnięcie w fekalia leżał mój kamrat z Gildii. Nie byłem w stanie go zidentyfikować na pierwszy rzut oka, lecz ciężko jest rozpoznać kogoś, komu brakuje połowy twarzy. Gdy skończyłem już wymiotować zmusiłem się do odgarnięcia przetłuszczonych, jasnych i obrzydliwie zlepionych krwią włosów z prawego ucha martwego nieszczęśnika. Oparłem czoło o ścianę i starałem się rozpaczliwie odegnać zbliżający się atak paniki. Nie wyobrażałem sobie gorszej nocy na takie nowiny, w zasadzie ciągle sobie takiej nie wyobrażam. Ciało należało do Kurta, mojego kompana z Gildii. Wszelkie wątpliwości rozwiał widok ciągle znajdującego się w jego uchu charakterystycznego, robionego na zamówienie kolczyka. Poczułem jak uginają mi się nogi i padłem kolanami tuż obok wymiocin oraz pokrywającej kocie łby posoki. Daleko na północy wojska cesarskie wraz z sojusznikami odpierały (według jednych), bądź zostawały sukcesywnie rozbijane (według drugich) przez armie Archaona, podczas gdy w relatywnie spokojnym jak dotąd Bögenhafen wybuchła wojna gildii.

Gdybym znał całą prawdę, uciekałbym z miasta już tamtej nocy. Lojalność wobec Gildii przeważyła. Powiadają, że w nocy widzę niemal jak kot, tym razem jednak nawet uderzeniowa dawka adrenaliny nie była w stanie przełamać całkowicie alkoholowego zamroczenia. Gdy przemykałem, a raczej starałem się to robić możliwie jak najciszej, pomiędzy ciemnymi alejkami w poszukiwaniu jednego z łączników Gildii, nie docierało do mnie, że takich ran nie mógł zadać zwykły człowiek.


Scena V
Kolejne dni i noce były jednym, niekończącym się koszmarem. Nikt z Gildii nie chciał chodzić sam, nawet przemieszczając się dwójkami odczuwaliśmy dyskomfort. Wszelkie zlecenia poszły na dalszy plan, straż miejska dziwiła się z powodu spokoju, który zapanował w mieście. Tu, czy tam jakiś niezależny opryszek okradł pijanego mieszczucha, tutaj niemal zlinczowano szulera, lecz Gildia siedziała cicho. Nie rozstawaliśmy się z nożami, już drugiego dnia wykupiliśmy w mieście wszelakie amulety pochodzące z wiarygodnych źródeł. Kogo było na to stać, kazał sprawiać sobie ćwiekowane skórznie, brygantyny, co bogatsi inwestowali w znoszoną koszulkę kolczą, kupowaną czywiście z drugiej ręki. Gildia to w końcu Gildia, mamy ... mieliśmy przeróżne kontakty i dojścia.

Zbroiliśmy się na wojnę. Na początku nie mieliśmy pojęcia z kim nam przyszło walczyć, wiedzieliśmy tylko, że rzucone zostało nam wyzwanie. Pierwszy zorientował się Johann Zły Szeląg, najprominentniejszy kapłan Ranalda w Bögenhafen. To właśnie on wykazał się trzeźwym myśleniem i wskazał, że zwykła istota ludzka nie była by w stanie wywołać takich obrażeń. Nic sobie nie robiąc z powszechnej paniki, zdzielił kosturem Ottona Hesse, bögenhafeńskiego księcia złodziei i spokojnie, cierpliwie przywołał go do porządku.

Jego plan nie mógł nie wypalić, w zasadzie nie miał najmniejszych wad. Chodzenie dwójkami i trójkami, przeczesywanie miasta, przepytywanie żebraków i biedoty ze slumsów, sowite nagrody za pewne informacje na temat tajemniczych nieznajomych ukrywających się w mieście. Z początku wydawało się, że te środki, proste i logiczne, odniosą upragniony skutek. Przez pierwszy dzień nikt nie zginął, niestety nie dowiedzieliśmy się niczego, dosłownie niczego o zagrażającym nam przeciwniku. Trzeciego dnia natomiast Gildia legła z przetrąconym kręgosłupem. Hesse został zamordowany we własnym domu, strzeżonym przez sześcioro doświadczonych zabijaków. Nie przeżył nikt, nawet służba została zabita – we własnych łóżkach, gdy byli pogrążeni we śnie. Jedyny człowiek, który potrafił silną ręką złapać za kark wiecznie rywalizujących ze sobą paserów i reketerów pozostawił nas samych, bezbronnych wobec wewnętrznych zatargów i nieznanej, złowrogiej siły.


Scena VI
Nerwowo żuję wargę i spoglądam na wyłaniające się z mgły postacie. Trzy przygarbione, okutane w czarne płaszcze, rozmazane cienie zbliżają się powoli w moją stronę. Czuję, że jest z nimi coś nie tak, jest w nich coś groteskowego. Po plecach przechodzą mi ciarki, gdy jedna z nich wciąga chrapliwie powietrze, po czym pochyla się ku ziemi i zaczyna węszyć, wydając głośne, odrażające odgłosy. Krew i popioły! CZYM są te istoty, znajdujące się nieledwie kilka metrów ode mnie? Co też dostrzegły pod złowieszczymi kapturami moi kamraci, zamordowani w ciemnych uliczkach, zatłoczonych karczmach, a nawet własnym łóżkach?

Opamiętanie przychodzi niemal natychmiast, wraz z przeczuciem, że niedługo stracę oparcie pod prawą dłonią i runę w dół, na mokre kocie łby. Przeklinam po raz kolejny, tak jak czyniłem to niezliczoną ilość razy tego wieczoru i wyrzucam sobie w duchu te odwiedziny, podyktowane chucią, tęsknotą za gówniarską fantazją i chęcią oderwania się od wszechogarniającej Gildię paranoi chociaż na chwilę. Mogłem jakoś się powstrzymać, zapomnieć o niej, uciec z miasta i znaleźć zapomnienie w jakimś zamtuzie. Mogłem, lecz tego nie uczyniłem, a teraz czekam jak ukryty pod czarnym płaszczem potwór domyśli się, gdzie też skryła się jego ofiara. Czekam bezsilnie, niemal skamieniały ze strachu, lecz i tak nie mogę wyrzucić z pamięci wspomnień tej nocy ...

Scena VII
Wino jak zwykle smakowało wspaniale, pełne i lekko słodkawe, z wyczuwalną nutą owocowej cierpkości. Gasząc nim pragnienie oddaliśmy się coraz smutniejszej, zmierzającej do gorzkich wyrzutów rozmowie. Obserwowałem oświetloną blaskiem srebrnego świecznika twarz Laury i starałem się odegnać myśl, która towarzyszyła mi przez cały poprzedni dzień ...
- Najpewniej już nigdy się nie zobaczymy .... Makhet. – Pod wpływem jej słów przygarbiłem się lekko, skupiłem spojrzenie na srebrnym pucharze, na głębokiej, niemal czarnej barwie wina, na opuszkach, którymi przesuwałem po krawędzi.

Uciekałem wzrokiem od spojrzenia, gdyż nie mogłem wytrzymać tego spokojnego, nadzwyczaj jak na kobietę przeszywającego i mądrego spojrzenia zielonych oczu. Nie byłem w stanie spojrzeć na pełne, kuszące usta, gdy Laura przekonywała mnie i siebie, że to zwykła kolej rzeczy. Nie dość, że jest mężatką (cóż z tego, że nieszczęśliwą?), dzieli nas różnica wieku (cóż z tego, że wpadłem jej w oko właśnie dlatego, że będąc o dziesięć lat młodszy byłem dla niej lekarstwem na powoli uciekającą młodość?), to w dodatku pochodzimy z różnego stanu społecznego (jakby sama nie pamiętała, że jako uboga szlachcianka musiała wyjść za zramolałego, lecz bogatego kupca, by pomóc rodzinie pozbyć się kłopotliwych długów).

Sam nigdy nie przywiązywałem do tych rzeczy większej uwagi. Dla nas obojga oczywistym było, że nasz związek to nic więcej jak klasyczny romans młodego mężczyzny z nie mogącą się pogodzić z uciekającym czasem kobietą. Ona widziała we mnie egzotycznego, bo nietypowo bladego i czarnookiego kochanka. To, że mogła ze mną porozmawiać było jedynie dodatkiem, niezmiernie miłym, lecz nie tego wszak we mnie szukała, bojąc się prawdziwej, emocjonalnej więzi. Ja sam starałem się podchodzić do nagłego uśmiechu losu dość racjonalnie. Nie tylko mogłem spędzać noce, a czasem i dnie z piękną, spragnioną bliskości mężczyzny kobietą, lecz w dodatku miałem dostęp do zupełnie odmiennego świata, w którym nie myślano, jak przeżyć kolejny dzień, lecz skupiano się nad sztuką, pięknem i ... pomnażaniem, a nie zdobywaniem pieniędzy.

Siedziałem tam i doskonale wiedziałem, do jakich słów zmierza Laura.
- Obydwoje wiedzieliśmy, że to w końcu się skończy. - wyszeptała cicho.
Pokręciłem głową i odpowiedziałem, również szeptem.
- Miałem nadzieję, że nie nastąpi to tak prędko. Ciągle nie mam Ciebie dosyć ... - podniosłem głowę spojrzałem prosto w jej piękne, smutne oczy.
Zapadła ciężka, niemal namacalna cisza.


Scena VIII
Kraść nauczyłem się samemu na ulicy, wyganiany z domu przez głód, przez pijanego ojca i przez łzy matki. Alfabet i liczby, wraz z podstawową wiedzą o Starym Świecie przekazali mi kapłani Vereny, przygarniający dzieci miejskiej biedoty do przyświątynnej szkoły. Mało było chętnych do ślęczenia nad zwojami i do nudnej nauki, lecz jak widać po moim bracie, który pozostał w szkole jako akolita, bądź też mojej skromnej osobie, wiedza ta i umiejętności zaiste potrafią przydać się w życiu.

Jeżeli chodzi o troskę o bliskie mi osoby, wpoiła mi to matka i rodzeństwo. Mając przeciw sobie ojca, musieliśmy nauczyć się polegać na sobie. Na szczęście udało nam się, a więzi które nas połączyły przetrwały każdą kłótnię, nieporozumienie i złe czasy. Dobrze jest mieć do kogo wracać.

Lojalności nauczyłem się od Gildii. Z bratem możesz się pokłócić, możesz się nawet pobić, ale zawsze staniesz za nim murem w razie kłopotów. Trudno było pośród zgrai szumowin, oprychów, włamywaczy, reketerów, paserów, doliniarzy, skrawkarzy i pospolitych złodziejaszków stworzyć coś na kształt braterstwa. Niemniej Hesse i Zły Szeląg zdołali to uczynić, za co będę im jeszcze długo wdzięczny.

Całej prawdy o kobietach nauczyłem się od Laury. Powiedzmy sobie szczerze, że z rówieśniczkami moje intymne kontakty bywały dość sporadyczne i ograniczone. Każdy, kto wyróżnia się w tłumie i odstaje od reszty narażony jest na kpiny i zaczepki. Nawet samo stanie z boku naraża na społeczny ostracyzm, który w ekstremalnych przypadkach może osiągnąć nawet oskarżenia o przeróżne dewiacje, czy inne bzdurne epitety. Wystarczyło jednak po prostu nie rzucać się w oczy, chodzić własnymi ścieżkami i walczyć o swoje, by mieć względny spokój. Oczywiście trudno było w takich warunkach zyskać uwielbienie płci pięknej. Laura otworzyła przede mną ciepły i miękki świat cielesnych rozkoszy. To na niej uczyłem się, jak sprawiać kobiecie rozkosz, jak opanować niepewność i strach przed sprawieniem zawodu. Wreszcie to ona ukazała mi całe piękno splatających się ciał i ugasiła spalający mnie od wewnątrz ogień pożądania.

Jeżeli chodzi o wino, to któż inny mógłby nauczyć mnie rozkoszować się nim, jeśli nie Laura? Białe, czerwone i różowe, od słodkiego jak miłość, po wytrawne jak gorycz utraty, wskazała mi jakie wybrać na każdą z okazji, by podkreślić jej wyjątkowość i delektować się nią, bądź by znaleźć ukojenie. Była to jedna z nielicznych nauk w moim życiu, które uważam za naprawdę przyjemne.


Scena IX
Tymczasem już za chwilę przekonam się, czy nauczę się zabijać, czy też poznam jak to jest umierać. Węszący stwór warknął cicho i wskazał szponiastą łapą w stronę, gdzie poprzednio się udawałem. Jego towarzysze rzucili się w tamtą stronę, biegnąc cicho, szybko, zupełnie inaczej, niż można by się spodziewać po ich, na pierwszy rzut oka, pokracznych sylwetkach.

Zostajemy sami w zamglonej uliczce - bezimienny, zakapturzony stwór i jeszcze bledszy niż zwykle, rozpaczliwie próbujący nie spaść ze swej niepewnej kryjówki złodziej. Mija upiornie długa, niemiłosiernie rozciągnięta chwila, podczas której kaptur istoty przesuwa się powoli, cal po calu w stronę bramy. Czas zatrzymuje się na chwilę, a ja czuję, jak spocona dłoń nieubłaganie ześlizguje się po mokrym od rosy kamieniu. Zmęczony, zbyt długo tkwiący w niewygodnej pozycji tracę oparcie i spadam w dół. Czas wraca do normalnego biegu wraz z bólem, towarzyszącym upadkowi. Wyćwiczonemu refleksowi zawdzięczam teraz życie, okupione bólem i nadwyrężeniem kolan, spadłem jak kot, na cztery kończyny.

Potwór wydaje gniewny skrzek i rzuca się na mnie, jego stalowy dziób celuje w moją stronę, nad nim rozciągają się dwie czarne szpary, za którymi błyskają pełne nienawiści oczy.
- Maska? - przechodzi mi przez myśl, lecz nie mam czasu się nad nią skupić, rzucając się rozpaczliwie w bok, próbując uniknąć ciemnych, stalowych szponów. - Rękawice?
Kolejne ciosy śmigają mi nad głową, a ja klnę w duchu, odtaczając się dalej od upuszczonego sztyletu. Zrywam się na równe nogi, czując przeszywający ból w naciągniętych mięśniach ud. Cud! Zdążyłem wyszarpnąć lewak! Pierwsza zasłona, druga, trzecia, poślizgnięcie się, szpony rozrywają mi rękaw skórzni, boleśnie raniąc ramię. Ranaldzie, uśmiechnij się do mnie parszywy szubrawco, pokaż, że potrafisz wyciągnąć nawet z tak parszywej sytuacji. Blok, zbicie ostrza, niecelna próba kopnięcia. Sigmarze, dodaj mi odwagi, zaraz narobię w spodnie. Czym jest to, co stoi przede mną? Demon, mutant, czy naszpikowany narkotykami człowiek, okryty ciężkim płaszczem, w groteskowej, ptasiej masce, ze stalowymi szponami na rękawicach? Jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony. Ucieczka, ostatnie dni, teraz ta beznadziejna, pozbawiona choć cienia szansy walka. Shallyo, spraw abym nie cierpiał zbytnio. Blok, blok, okropny ból, gdy ostrza ześlizgują mi się po żebrach. Czy to koniec?

Poślizgnął się. Tam gdzie ja ostatnio, na wyrzuconych wieczorem za okno nieczystościach. Potknął się, dał mi szansę, okazał się człowiekiem, nie demonem, nie wysłannikiem Kostuchy. Kopnięcie w kolano posyła go na ziemię, kopnięcie w brzuch, w nerki, jeszcze raz i raz! Ogarnia mnie zarazem furia i euforia, rzucam się z lewakiem na żałosną istotę, która pozbawiona tchu nie jest w stanie złapać powietrza. Przyduszam to kolanem, wbijam ostrze lewaka pod maskę, w odsłonięty kawałek szyi, w nieludzko bladą ciało. Słyszę obrzydliwe mlaśnięcie, bulgot, odgłosy duszącego się. Naciskam obiema dłońmi na jelec lewaka i przekręcam go, rozrywając przeciwnikowi gardło. Zupełnie nie dbam o fontannę krwi, która obfitym strumieniem tryska mi na skórznię z przeciętej tętnicy. Wiem tylko, że żyję i to jedyne co się liczy. Walka była dość głośna, te inne rzeczy pewnie zaraz po mnie wrócą. Patrzę na odrażającą maskę i zmagam się z samym sobą. W końcu sięgam po nią, zrywam i odrzucam daleko. Twarz mężczyzny jest pobliźniona, blada i chora. Mętne, martwe spojrzenie niesie w sobie szaleństwo, w kącikach ust zastygła krwawa ślina. Patrzę na twarz obłąkańca, wyniszczonego narkotykami mordercy, nasłanego przez nieznanych wrogów. Zabiłem jedynie narzędzie, zupełnie jakbym zabił jednego myśliwskiego psa. Nie tylko reszta sfory pozostała nienaruszona, ale i łowca kryje się gdzieś tam, nadchodząc powoli, nieubłaganie.

Chwiejnym krokiem powstaję, podbiegam po sztylet i uciekam, dysząc ciężko w rzednącą mgłę, rozpoczynając kluczenie uliczkami. Przede mną jeszcze dwie dzielnice i dopadnę do Bogen, na której już czeka umówiony przewoźnik z wynajętą łódką. Pomyśleć, że ucieczka o świcie wydawała się tak prosta. Za sobą pozostawiam brata i siostrę, zdanych tylko na siebie, w tym coraz bardziej szalonym mieście. Pozostawiłem im wiadomość, mam nadzieję, że i oni uciekną w bezpieczne miejsce, bądź chociaż pozostaną pod opieką świątyni. Nie spodziewam się, że kiedykolwiek już zobaczę Laurę. Znajdzie sobie kogoś innego, nowego. Miałem nadzieję, że to nie będzie tak boleć. Pozostawiam za sobą krwawy ślad, tu kropla, tam kropla. Oby po mojej ucieczce był to jedyny trop, jaki te nieludzkie stwory będą w stanie odnaleźć. Nie chciałbym, aby dopadły tych których kocham ... bądź kochałem.

Epilog
Fragment pamiętnika datowanego na 2267 rok według Kalendarza Imperialnego. Autorstwo przypisywane Makhetowi Bleich

(...) Gdy wracam wspomnieniami do tamtych dni, nie mogę nadziwić się mojej głupocie. My, południowcy, nie dowierzaliśmy straszliwym pogłoskom docierającym do nas z północy. Sztorm Chaosu? Dobre sobie, mówiliśmy. Co prawda Kislev został spustoszony, lecz inwazja zatrzymała się na Middenheim, na dumnej i niezdobytej Twierdzy Białego Wilka. Zapowiadano triumfalny powrót naszego ukochanego Kaisera, ponieśliśmy co prawda straty, lecz Imperium wraz ze swymi sprzymierzeńcami odparły to, czego obawiały się poprzednie pokolenia. Cóż mogło nam zagrozić? Jak się okazało najgroźniejszym przeciwnikiem była pycha i głupota. Chaos zaatakował z dziką furią, lecz także przedarł się przez najszczelniejsze osłony i skrył swe macki w głębi naszych ziem. Gdy uciekałem z Bögenhafen nie docierało do mnie to, co się stało. Obcy, którzy nas zaatakowali nie byli zwykłymi, świetnie przygotowanymi skrytobójcami. Nad półświatkiem Bögenhafen kontrolę przejęli kultyści Chaosu. Na szczęście zadowolili się inflirtacją i zbieraniem funduszy na inne operacje. Nie odnaleźli mojej rodziny, być może o to wogóle nie dbali. Zawsze byłem ostrożny, kontaktowaliśmy się rzadko. Co noc modlę się do wszystkich bogów, aby uchronili ich od zła.

Mam trzydzieści pięć lat. Moje ciało ciągle jest silne i zręczne, umysł bystry, a wzrok ostry. Wiem jednak, że to ostatnie dni mojej chwały. Na skroniach pojawiają się siwe pasma, nieubłaganie zbliża się czas, gdy rozpocznie się regres moich umiejętności. Boję się tego. Boję się zostawić moją gwiazdę samą, boję się nadchodzącej starości i niedołęstwa. Od piętnastu lat wiedliśmy wojnę z wyznawcami Chaosu i od piętnastu lat nie odnieśliśmy większego sukcesu. Wraz ze śmiercią każdego kultysty, na jego miejsce werbowano dwóch kolejnych. Straż miejska, arystokracja, mieszczaństwo – wszyscy są skorumpowani, dbają tylko o siebie, nie widząc dalej niż czubek własnego nosa. Dla kogo mam walczyć, po co mam to robić? To jak walka z cieniem, z góry skazana na niepowodzenie.

Jestem zmęczony, zaczynam się starzeć, nawet wino przestaje cieszyć mnie swoim smakiem. W Bögenhafen miało smak życia, prawdziwego życia, pełnego radości, smutku, śmiechu i łez. Teraz smakuje krwią i prochem, kurzem z gościńca i gorzką łzą, uronioną nad utraconą młodością. Czasem, gdy udaje mi się odnaleźć chwilę wytchnienia i spokoju, dostrzec uśmiech mej pani i dotknąć jej wiecznie młodego policzka, prawie odnajduję w tym wszystkim sens. Pragnę uwierzyć, że to co robię kupi mi łaskę bogów. Pragnę wierzyć, że po śmierci nie będzie czekał na mnie kres istnienia, że stanąłem po dobrej stronie i dokonałem właściwego wyboru. Przede wszystkim pragnę dotrzymać słowa i nie opuścić jej. Nawet po śmierci. (...)


27 lipca 2006


Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: michael, swanwick, córka, żelaznego, smoka, mag, recenzja

Podobne newsy:

» Narnia 3!
20%
» Literacka nagroda Czerwonego Smoka
18%
» Trailer promujący serie "Gone" Michaela Granta
18%
» Dziewiąty Mag - konkurs zakończony!
17%
» Głos A.R. Reystone w dyskusji
17%
 
Podobne artykuły:

» Brudnopis - recenzja
33%
» Peanathema - recenzja
33%
» Recenzja najnowszej
33%
» Micro - recenzja
33%
» Księga Cmentarna - druga recenzja
31%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.158 sek