Warhammer >> Opowiadania >> Upadek jest Początkiem, Koniec jest Końcem

| | A A


Autor: Mikołaj „Vino” Winiarski
Data dodania: 2007-07-23 23:26:09
Wyświetlenia: 4932

Upadek jest Początkiem, Koniec jest Końcem

Był późny jesienny wieczór. Opadłe liście wyściełały podgniłym od deszczu, złotym dywanem wszystkie drogi. Wewnątrz wydrążonej w starym pniu wnęki paliło się kilka świeczek, które nikłym światłem rozświetlały jelenie poroże umocowane powyżej. Słaby, zimny wiatr delikatnie rozwiewał włosy postaci stojącej naprzeciw umarłego drzewa. Był to młody chłopak, drobnej postury, o umorusanej twarzy, na której ściekające łzy oczyściły kilka szlaków, obficie spływając po policzkach. U jego bosych stóp leżała wiązanka wrzosów. Zebrał je dziś, tuż przed zachodem słońca. Te drobne łodyżki, listki… tak jak te gładkie, małe rączki, które nikogo nigdy nie skrzywdziły. A teraz leżały w bezruchu, nie kołysane już wiatrem, tak jak ona. Jej mata już też nigdy nie ukołysze do snu. Wrzosów już nigdy nie ukołysze wiatr, a jej matka. Taka sama sytuacja. Stał tak naprzeciw martwego pnia – „Martwy jak ona. Do cholery, czy wszystko musi być martwe.” – i krzyczał. Złość i poczucie bezradności musiały znaleźć jakieś ujście.

- O bogowie! Dlaczego nie najechali nas rozbójnicy? Przecież mogło się zdarzyć coś zgoła lepszego, czemu więc od razu najgorsze? Czyż nie zanosimy wam modłów? Nie składamy ofiar? Wasze moce to kpina! Nic nie widzicie, wasz wzrok nie sięga do tak oddalonej od stolicy osady. Szkoda tylko, że cesarscy żołnierze widzą więcej niż wy... Cholerne psy. Taka grabież najgorszą jest z możliwych. Dlaczego muszę patrzeć na łzy dzieci, które przywykły już do morderstw i grabieży? Do gwałtów i łez ich matek. Te dzieci umierają! Nie mają co jeść. Płaczą, ponieważ umierają z głodu. Chcą jeść… czy to zbyt wielki wysiłek dla cesarza, by pozwolić im choćby odrobinę chleba? Oni powiedzieli, że i owszem, zbyt wiele. Zgrabili wszystko, co mieliśmy. Całe bydło, zapasy… nie przeżyjemy zimy. Cierpimy za nasze Imperium, za naszą ojczyznę. W dupie mam takie cierpienie. Nie mam zamiaru napełniać brzuchów tym skurwielom, którzy z wypisaną na sztandarach nazwą naszego kraju mordują innych i sami są mordowani. Kosztem głodowej śmierci mojej siostrzyczki, tego małego, bezbronnego dziecka, na wyprawę wojenną wyruszy o jeden mężczyzna więcej. Pożywi się mięsem krowy, która przez pięć lat dawała nam mleko i zamorduje podczas bitwy wrogiego żołnierza, albo sam zginie. Jeśli zabije kilku, rachunek będzie jeszcze straszliwszy. Gdyby władza nas nie złupiła, żyłaby moja siostrzyczka, żyliby tamci ludzie. Oni mówią, że walczymy za nasz kraj. Że to „wojna o pokój” – fakt, wielu mych pobratymców umrze z głodu, kilku już zginęło podczas obrony dobytku, tysiące poniesie śmierć na wojnie. Julia też nie żyje. Wszyscy znaleźli lub znajdą pokój w przesiąkniętej wilgocią ziemi…

- Synu, wracajmy do domostwa. Twój płacz nie przywróci jej życia. – stała za nim jego matka. Nie słyszał jak podeszła, nie wiedział czy go wysłuchała. Była wychudzona, jej siwiejące, wypadające włosy były przewiązane chustą. Kurczowo zaciskała spracowane ręce na wełnianym pledzie, który chronił ją przed zimnem. Rozpadające się chodaki powoli grzęzły w błocie.
- Matko, nie mogę im tego darować. Siostrzyczka nie zasłużyła na taki los. Była chorowita, nie mogła wytrzymać długo bez jedzenia, a oni zabrali je nam bez skrupułów.
- Przestań o tym myśleć, przecież i tak nic nie możesz zrobić. Pamiętasz jak pan Bauer próbował ukryć część jedzenia. Znaleźli je, a go powiesili. Twój ojciec również zginął za przeciwstawianie się władzy – polował w lasach, które należały do księcia. Pojmano go i…
- Wiem, wiem. Przecież wiem, co spotkało mego ojca. Ta bezsilność jest dla mnie straszna. Muszę coś zrobić.
- Wracajmy do chaty. Zaczyna padać, a twoi bracia już zapewne niepokoją się o nas.
Powoli ruszyli w stronę wioski. Kobieta objęła go ręką, otulając częściowo wełnianym pledem. Lekko utykała na prawą nogę, więc idąc wspierała się na nim. W miejscu gdzie została pochowana Julia, Ralf przesiadywał każdego wieczora. Taka sytuacja trwała już ponad tydzień. Matka wychodziła po niego każdego wieczora. Ile to jeszcze mogło trwać? Chłopak strasznie się zmienił od czasu przyjazdu cesarskiej gwardii. Bała się o niego, czuła, że coś knuje. Sam zresztą mówił, że śmierć Julii zostanie pomszczona.

* * *

Wszystko już było gotowe. Stary nóż, pajda chleba, kilka kawałków suszonego mięsa, które zaoszczędził przez ostatni tydzień, dwa krzemienie, a wszystko to w niewielkim materiałowym zawiniątku przewieszonym przez plecy. Na lewym ramieniu zawiesił stary połatany płaszcz ojca, a na głowę naciągnął słomiany kapelusz, który sam sporządził kilka dni temu. Był wczesny, deszczowy poranek. Chmury przesłaniały kolejny z rzędu wschód słońca. Zamknął drzwi najciszej jak mógł. Podszedł do merdającego ogonem, wychudzonego do kości psa, przyklęknął i pogłaskał na pożegnanie. Zwierze zaskomlało dwa razy, po czym zaczęło szczekać. Ralf uciszył psa i dość szybkim krokiem ruszył w stronę lasu. Nagle usłyszał trzask drzwi. Na drogę wybiegła bosa matka. Próbowała biec za nim, lecz chora noga skutecznie jej to uniemożliwiła. Wyciągnęła w jego stronę rękę:
- Synu, nie odchodź! – pośliznęła się i upadła. Płakała klęcząc w kałuży i rozkładając ręce.
- Żegnaj matko, możesz być pewna, że wrócę – pomachał jej, zastanawiając się czy widzi ją po raz ostatni
Zaczął biec, a z każdym krokiem zagłębiania się w gąszcz bezlistnych konarów, lament jego rodzicielki coraz bardziej cichł. W końcu słyszał tylko szum drzew i świst wzmagającego się wiatru. Otulił się płaszczem i pewnym krokiem ruszył w dalszą drogę. Drogi, która miała doprowadzić go do stolicy kraju, w który tak bardzo wierzyli mordercy pana Bauera i Julii. Tam gdzie na tronie wielkim siedzi ten, któremu nie straszne jest rozporządzanie ludzkimi żywotami.

* * *

Zaiste, droga wiodąca do stolicy Imperium była o tej porze roku ciężka do przebycia, zwłaszcza dla piechura. Ralf szedł zawsze za widoku, a gdy słońce chyliło się ku zachodowi, zbaczał do lasu i zaczynał przygotowywać obozowisko. Przygotowawszy uprzednio posłanie z igliwia, sklecał nad nim niewielki daszek to z gałęzi i liści. Następnie naprzeciw rozpalał kilka ognisk, by nocny chłód nie dawał się mu we znaki. Każdego wieczora zasypiał z trwogą, a spał snem tak lekkim, że lada trzask gałązki stawiał go na równe nogi. Wilki i inne zwierzęta boją się ognia, więc nie było o nie obawy. Zastanawiał się raczej, co innego czyha na niego w gęstwinie. Czy aby nie jedna z tych bestii, które wymordowały niedawno kilka wiosek? Nikt nie przeżył, a plugawe stwory zgrabiły wszystko i uszły właśnie do lasu… Starał się o tym nie myśleć. Nie myśleć o tym, ani o poczuciu głodu, który zaczął mu intensywniej doskwierać już kilka dni temu, pomimo faktu, że jego dietę urozmaiciły rozmaite leśne korzonki.

Ralf doszedł niedawno do jednej z szerszych dróg wytyczonych w lesie, na której co kilka godzin można było zobaczyć jeźdźca lub dyliżans. Miał nadzieję, że niedługo dotrze to jakiejś większej osady. Szedł rozważając, cóż by zrobił w jakimś większym ośrodku handlowym, gdzie próbowałby zdobyć parę miedziaków, gdy dyliżans, który go wyprzedził, przystanął przed nim, a w środku miała miejsce zapewne jakaś utarczka, gdyż dało się słyszeć jakieś pokrzykiwania. Po chwili z jego wnętrza wypadła postać, trafiając prosto w błotnistą kałużę, nadrywając przy tym boczną połę okrywającego dyliżans materiału. Natychmiastowo w miejscu ostatniej styczności postaci z dyliżansem pojawiła się wykrzywiona ze złości, wąsata twarz, która wykrzyknęła z pasją:

- Jeżeli ty nie zamierzasz płacić za przewóz, to ja nie zamierzam dłużej męczyć moich koni wleczeniem twojego tłustego dupska – głos był basowy i ochrypły
- Zapłaciłem przecież za przewóz zupełnie na początku. Jesteś zwykłym łgarzem, zaprzeczasz prawdzie! – kończąc kwestię postać stała już na nogach i otrzepywała się z błota. Był to młody mężczyzna, o długich brązowych włosach i znakomitej wymowie, którą zaprezentował już w pierwszym zdaniu.
- Jakem żyw, psubracie jeden, nie zhańbisz już swoim dupskiem mojego powozu. Za te twoje bluźnierstwa i słowa hańbiące nasz kraj, powinienem był wydać cię gwardii.
- To nie można się już wysławiać nawet przed towarzyszami podróży?
- Można oczywiście. Można się wysławiać, ale nie bluźnić. Bluźniercy przewozić nie będę i kwita. Wio!!! – krzyknął jegomość i strzelił z bata, a potem wyrzucił niewielki pakunek z obrzydzeniem w błoto. Powóz powoli odjechał. Młodzieniec bez pośpiechu podniósł swój plecak z kałuży, a trzymając go w rękach pozwolił, by woda swobodnie z niego spłynęła. Ralf z nieskrywaną ciekawością podszedł do „bluźniercy”, a ten spojrzał nań z zapałem w oczach i rzekł:
- Witam, witam. Stoimy tak naprzeciw siebie nie wiedząc, z czego wynikło nasze spotkanie, mój młody towarzyszu.
- Też nie wyglądasz na starca – Ralfowi zależało na nawiązaniu rozmowy. Zdawał sobie sprawę, że podróżować razem będzie, bądź co bądź bezpieczniej.
- Ciekaw jestem jak księgi losu opisują dalej nasze żywoty oraz jaki owo spotkanie przybierze wydźwięk. Cóż, czas pokaże. Ale wystarczy tego filozofowania. Zwę się, a także zwą mnie Vincent, nazwiska nie zwykłem używać z powodów czysto filozoficznych. Podróżuję do Altdorfu by pobierać nauki na tamtejszym uniwersytecie. Jak widać mój nie dawny wywód nie do końca spodobał się panu woźnicy.
- Nazywam się Ralf. Pochodzę z wioski o nazwie równie nieistotnej według mnie, jak według ciebie twoje nazwisko. Również zmierzam do Altdorfu. – Vincent założył plecak, poprawił spodnie, zapiął pasek, po czym oboje kontynuowali rozmowę w marszu.
- Nie pomyliłem się więc. Los zesłał mi kompana, z którym osiągnę po trudzącej wędrówce „najdostojniejsze z miast” – Vincent znacząco zaakcentował koniec zdania, nadając mu wyczuwalną nutkę ironii – Ale powiedz mi Ralf, po cóż zmierzasz do Altdorfu? Nie wyglądasz na żaka… Szczerze powiedziawszy, nie jestem w stanie wysnuć żadnego domysłu.
- Idę zabić cesarza za spowodowanie śmierci mojej siostrzyczki, Julii – gdy Ralf beznamiętnie wypowiedział te słowa, na pociągłej twarzy Vincenta wymalowało się niemałe zdumienie
- Jak to zabić? Mniemasz, że tak po prostu wejdziesz do jego pałacu i go usieczesz? Oj, chłopcze. Chyba zbyt wiele świata twoje młode oczy nie widziały.
- Fakt, to moja pierwsza daleka podróż. Nie zmienia to jednak moich zamiarów.
- Twe zamiary zacne, lecz szanse realizacji twego planu zweryfikujesz już w momencie, gdy zbliżymy się do bram miasta.
- Uważasz, że to, co zamierzam zrobić jest, jak to powiedziałeś za… zacne. Czyli sam chcesz zabić cesarza?
- Nigdy nie myślałem o tego typu „spisku”, aczkolwiek gdybyś tego dokonał, pogratulowałbym ci z całego serca.
- To znaczy, że też jesteś jego przeciwnikiem. Co takiego wyrządził tobie?
- Spytaj raczej, co wyrządził nam, wszystkim mieszkańcom Imperium. W zasadzie nie tylko on, ale „oni”. Cała kasta rządząca. Żyją w przepychu, a ich zamki, pałace i noszone ulicami lektyki rzucają cień na cały bród i nędzę. Ale nas jest więcej, możemy zwyciężyć, gdy się zjednoczymy. Cały problem jest w tym, że ludzie boją się buntu, zapewniając jednocześnie elitom możliwość dalszych rządów. To zamknięte koło, które trzeba przerwać. – Vincent mówił z zapałem, żywo gestykulując
- A czy ty próbujesz przerwać to koło? Czy jakoś działasz?
- Ja i moi przyjaciele. Walczymy i będziemy walczyć o zrzucenie magnatów z ich tronów. Nikt nie może być lepszy od drugiego. Nikt nie może być w lepszej sytuacji prawnej z racji urodzenia.
- Tak… to, co mówisz wydaje się logiczne. I słuszne.

* * *

Ralf szedł powoli, wraz z Vincentem brudnymi ulicami Altdorfu. To co widział było smutne i zatrważające zarazem. A widział wiele strasznych rzeczy. Pod odrapanymi murami walących się, prowizorycznie zbudowanych kamienic klęczeli, prosząc o kilka miedziaków ludzie, nad którymi zawisło widmo śmierci głodowej. Ralf widział chromych, chorych na nieznane mu choroby, którzy w nagłych napadach potężnego kaszlu odpluwali skrzepy sczerniałej krwi. Po śliskich od fekalji uliczkach snuli się niczym duchy pijani mężczyźni, od których z daleka czuć było zapach podłych trunków. Byli to prawdopodobnie ojcowie dzieci, które bawiły się w różnego rodzaju uliczne gry, na ich twarzach nie widać było jednak szczęścia, jakie zwykle można zaobserwować w innych miejscach. Dziatwa jednak powoli znikała, ponieważ już zaczęło się ściemniać. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno skakano przez prowizoryczne skakanki, sporządzone z pozwiązywanych szmat znalezionych na śmietniku, teraz ustawiały się prostytutki. Niektóre z nich były tak młode, że równie dobrze mogły parę godzin temu bawić się z innymi dziećmi. Vincent po pewnym czasie wskazał lekko przekrzywione, zbite z desek drzwi, znajdujące się na końcu kilkustopniowych schodków prowadzących w dół. Weszli do mrocznego pomieszczenia, rozświetlanego tylko przez niewielki kaganek. Była to jedna z wielu piwniczek, w których co bogatsi – jeżeli w ogóle można tak o nich powiedzieć – miejscowi, zakładali różnego rodzaju warsztaty, a nawet karczmy. Tu jednak nie znajdowała się żadna manufaktura. Na próchniejącej, drewnianej podłodze stało kilka rozklekotanych krzeseł, skrzynek do przenoszenia żywności, jakaś połamana karczemna ława i coś, co kiedyś było zapewne sofą, a dziś było tak zniszczone, że Ralf poważnie zastanawiał się, czy nie jest to coś zupełnie innego. Pod ścianami leżało kilka podziurawionych sienników.

- To właśnie mój dom. Choć musisz wiedzieć, że nie tylko ja go zajmuję. Mieszka tu jeszcze kilka innych osób. Niedługo ktoś powinien przyjść. – Ralf usiał na jednym z krzeseł, a Vincent podszedł do postawionego w rogu, drewnianego wiadra, schwycił dwa gliniane kubki i napełnił je wodą. Śmierdziała, ale podobno trudno było tu o lepszą. Oboje opróżnili kubki do dna.
- Któż jeszcze z tobą mieszka? Czy ktoś z rodziny?
- Z rodziny… nie. Mieszkają ze mną moi przyjaciele. To bardzo dobry ludzie, chcą walczyć tak jak ja i ty. Na pewno znajdziecie wspólny język.
- W jaki sposób walczycie, jak działacie?
- Na różne sposoby. Jeśli chodzi o walkę, to mamy już za sobą kilka dywersji. Na przykład podpalenie kwatery straży miejskiej. Niektórzy się dziwią, mówią, że wobec takiego bezprawia my jeszcze pozbawiamy mieszkańców ochrony… Jakiej ochrony! Przecież oni, gdy im ktoś nie dopłaci, za żadną cholerę nie zapuszczają się w dzielnicę biedoty. No, chyba że mają polecenie kogoś pojmać, bo przydał by się do publicznej egzekucji. Łapią więc w zaułku jakiegoś nędzarza, bo prawdziwych przestępców nie mogą lub nie chcą złapać i wieszają biedaka, ścinają lub okaleczają ku uciesze tłumu, a równocześnie przestrodze. Czasem zapłaci takim jakiś żądny wrażeń szlachcic, który w rozpoczętym przez siebie „pojedynku” przeszyje rapierem jakiegoś rzezimieszka. Jego kamraci wstaną, by szukać zemsty, a znajdą… patrol straży, który ochroni w świetle prawa opływającego w zyski mordercę. Nasza walka to wygłaszane na ulicach mowy o wolności i szybkie ucieczki przed „stróżami porządku”. To podpalanie lektyk sycących się swym bogactwem magnatów. To wybijanie szyb w domach należących do tych, którzy w najokrutniejszy sposób wyzyskują biednych, by tylko zasilić swój skarbiec. A działalność? No więc czasami udaje się nam zdobyć jakieś fundusze, wtedy kupujemy bochenki chleba i skrycie roznosimy tym najbardziej potrzebującym. Pytasz, dlaczego skrycie? W innym wypadku przed osiągnięciem celu, po prostu złupiono by nas doszczętnie. Pomagamy też miejscowym dzieciom. Opatrujemy rany zadane przez pijanych ojców, próbujemy wyleczyć z różnorakich chorób, a czasem nawet czegoś nauczyć.
Drewniane drzwi uchyliły się powoli i do pomieszczenia weszły dwie osoby. Pierwszą z nich była dwudziestoparoletnia kobieta w jasnej, lekko przybrudzonej lnianej spódnicy. Była dość wysoka, kasztanowe, długie włosy opadały jej na ramiona. Prowadziła ze sobą na oko szesnastoletnią dziewczynę, w podartych szatach, mającą na całym ciele ślady ciężkiego pobicia. Była nawet ładna, drobnej budowy, długich ciemnych włosach, lekko zadartym nosku. Oczy były piękne, ciemnozielone – przynajmniej jedno, gdyż drugiego przez opuchliznę nie było widać. Starsza wciąż obejmowała ją ramieniem, utrzymując jednocześnie starą derkę, którą narzuciła jej na ramiona. Skatowana dziewczyna cały czas trzęsła się, cicho łkając. Jej przewodniczka przywitała Vincenta skinieniem głowy i usadziła ją na sienniku. Gdy zabrała się do rozsznurowywania jej postrzępionej sukienki, nagle wstała, odwróciła się i powiedziała spokojnym głosem.
- No chłopcy, wyjdźcie stąd na czas jakiś. Muszę przebrać i opatrzyć tą panienkę.
- Dobrze Amando, zawołaj, kiedy skończycie. – odpowiedział Vincent i powoli wstał z krzesła. Ralf czuł się dobrze na myśl o powrocie na brudną, pełną szaleństwa ulicę. Zdziwił się zatem niemało, gdy Vincent jednym kopnięciem odrzucił szmatę spełniającą zapewne rolę dywanu. Odchylił drewnianą klapę skrywającą wejście do podziemia, schwycił łojową świeczkę leżącą na stole i odpalił od kaganka. Oboje powoli zeszli w dół po chwiejącej się drabinie. Piwniczka nieco różniła się od pomieszczenia powyżej. Stały tu dwie ławy a pomiędzy nimi stół, na którym leżała talia kart, kilka pergaminów i jakieś drobne monety. Na drewnianych ścianach wisiały różnego rodzaju, sporządzone ręcznie plany. Były najczęściej przybite gwoździkami, a dwa z nich przytwierdzone do ściany sztyletem. Widać było plan miasta, poszczególnych dzielnic i zdobiący je system kółek, krzyżyków i innych znaczków. Vincent wyjaśnił mu, że to właśnie w ten sposób oznaczają cele, trasy patroli i temu podobne rzeczy. Zasiedli po obu stronach stołu i przez chwilę trwali w milczeniu słysząc jedynie przytłumione jęki bólu dochodzące z góry. W końcu Ralf zapytał:
- Czy wiesz, co się stało tej dziewczynie?
- Nie, pierwszy raz ją widziałem. W ten sposób mogły urządzić ją setki osób zamieszkujących to miasto. Na kogo ona trafiła? Naprawdę trudno mi jest dywagować na ten temat.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali na temat najbliższych akcji. Ralf dowiedział się, że cesarz rzadko pokazuje się publicznie, ale na pewno „uraczy motłoch” swą obecnością podczas zbliżającej się rocznicy jego koronacji. Chwilę potem po drabinie zeszła Amanda.
- Zasnęła – powiedziała szeptem – jest bardzo wycieńczona i obolała. Brakuje jej kilku zębów.
- Kto to zrobił? – zapytał poruszony Ralf. Vincent siedział spokojnie i patrzył na Amandę, która zasiadła obok niego.
- Pewien szlachcic. Dziewczyna jest prostytutką. Ojczym niedawno wygonił ją na ulicę, by jak to określił „swym spasionym dupskiem zaczęła wreszcie na siebie zarabiać”. Jej pierwszym klientem okazał się ktoś, kogo po podanym przez nią adresie zidentyfikowałam jako Wolfganga von Verirrter. Wyszukały ją jego sługusy. Mówili, że jest „w miarę świeżutka”. Nie wiedziała co robi wsiadając do lektyki. Wręcz sądziła, że to jakiś rodzaj nobilitacji – ohydna ułuda. To było straszne. Przez trzy dni, prawie bez przerwy ją gwałcił i bił. Skuł kajdanami, związał liną. Ciął nożem, obłąkańczo się przy tym śmiejąc. Na koniec wypalił jej piętno na wewnętrznej stronie lewego uda. Powiedział swym sługom, że jeszcze przyjdzie czas. Oni wsadzili ją do powozu i wyrzucili do rynsztoka niedaleko stąd. Siedziała tam, płakała i trzęsła się przez kilka godzin. Ludzie przechodzili w odległości kilku metrów i nikt nie zdecydował się jej pomóc.
- To niestety takie czasy – głos Vincenta świadczył o jego emocjonalnym podejściu do sprawy – możesz stracić głos, krzycząc z żałości i w swym szaleństwie uderzać głową w mur. Ludzie powiedzą ci jedynie, byś się zamknął.
Nastała chwila ciszy, którą przerwała Amanda.
- Jak się zwiesz przyjacielu? – ton był zdecydowanie przyjazny - I skąd jesteś? Altdorf?
Tu Ralf przedstawił się, opowiedział o śmierci swej siostry, wyprawie do stolicy i spotkaniu z Vincentem. Gdy Amanda dowiedziała się jak do niego doszło, zaczęła nieumiejętnie tłumić napad śmiechu. Vincent starał się być poważny, lecz po chwili również zaczął się śmiać. Okazało się, że nie było to pierwsze zdarzenie tego typu. Dlaczego akurat brać furmanów uwzięła się na jego osobę? Po tym krótkim przerywniku, Ralf opowiedział o swych planach odnośnie cesarza, co bardzo zadziwiło Amandę. Wszakże nie każdy zaklina się, że przeprowadzi udany zamach na tak ważną osobistość. Z góry znów dobiegły ich jęki. Widocznie dziewczyna nie mogła znieść bólu zadanych jej ran. Amanda niezwłocznie udała się na górę, by pomóc jej choćby w najmniejszym stopniu. Vincent siedział zamyślony, wsparłszy głowę na prawej ręce.
- Musimy się zemścić na tym skurwielu – jego głos był przepełniony złością – Dokonamy tego jeszcze dziś w nocy.
- Zastanawia mnie Vincencie, jak ma wyglądać ta zemsta.
- Tak jak wszystkie wcześniejsze, tyle, że teraz mamy większe możliwości. Ta będzie największa. Zwołamy naszych towarzyszy z całego miasta i uderzymy. Nie w zwartym szyku. Znienacka, nagle, z zaskoczenia… Kamienie, butelki z płonącą oliwą, może nawet proch.
- Jeżeli ta zemsta ma być największa, to nie zdążymy się zorganizować, przecież już jest noc.
- Wiem. Miałem na myśli następną. Jutrzejszy dzień poświęcamy na zwoływanie wszystkich pod broń. Może cała ludność zareaguje na zbrojne wystąpienie części z niej… Tak! To może się powieść. Jeżeli wszyscy się dowiedzą, może dojść do przewrotu. Lud zbierze wielkie żniwo, w pałacach cesarza jest wiele arystokratycznych rodów. Co dzień balują, oczekując rocznicy koronacji. Ludzie muszą tylko wiedzieć.
- Dowiedzą się. Będą świadkowie, gazety…
- Tak! Na pewno się uda – oczy Vincenta rozpromieniał blask entuzjazmu – przewrót dokona się wkrótce. Za nami pójdą inne miasta. Oprzemy się cesarskiej armii. Jest nas zbyt wielu, by mogli sobie poradzić.
- Czas pokaże, czy twoje stwierdzenia są słuszne.
- Zobaczymy. A teraz racz spojrzeć na te plany. – Vincent zaczął wyrysowywać na mapie miasta różne drogi ataku dla zbuntowanej ludności. Wskazywał, jak skutecznie odciąć jakikolwiek odwrót z pałacu cesarskiego. Dowodził, iż miejscowa gwardia nie ma szans w walce z tak wielką masą powstańców. Mniemał nawet, że miejscowe garnizony straży i wojska dołączą do zrywu. Tego typu dywagacje zajęły Ralfowi i Vincentowi jeszcze dobrych kilka godzin, po czym położyli się spać.

Wypoczywali bardzo krótko, gdyż wstawali już o brzasku. Rano Ralf poznał jednego z przyjaciół Vincenta, potężnie zbudowanego mężczyznę rodem z Kislevu, Wiktora. Razem z nim roznosił przez kilka godzin pieczywo najbiedniejszym ludziom. To było jedno ze wspanialszych uczuć w wieku Ralfa, gdy wyciągał zza pazuchy świeżo wypieczony bochenek chleba i wręczał go płaczącej ze szczęścia matce trojga przymierających głodem dzieci. Nigdy nie zapomni tych spracowanych, wyzyskanych przez bogaczy dłoni, zaciskających się kurczowo na zbrązowiałej, pokrytej makiem powierzchni. Dawał życie. Chronił innych przed nieszczęściem, które spotkało jego siostrę. Mógłby to robić do końca życia. W końcu jednak skończył się cały zasób pieczywa, więc oboje wrócili do piwniczki. Zastali tam wiele osób w różnym wielu. Wszyscy rozmawiali między sobą, niektórzy manipulowali przy beczułkach, glinianych wazach i butelkach, którymi zastawiona była podłoga. Między nimi przechadzał się Vincent rozmawiając z brodatym facetem. Wiktor powiedział, że to Hef, człowiek znający się na wojaczce w mieście i dokładnym planowaniu zamieszek. Oboje żywo gestykulowali, lecz w końcu chyba doszli do konkluzji, gdyż brodacz poklepał Vincenta po plecach i wraz z nim podszedł do nowoprzybyłych.

- Już powoli wszystko zaczyna się klarować – Vincent był wyraźnie zadowolony – Hef poprowadzi swoją grupę jedną uliczką, my resztę drugą. Szybki atak, trochę obrzucimy przybyłą straż i tłum się rozmyje. Nie będą mieli jak zareagować, przecież nie wyrżną całej dzielnicy. A może nawet uda nam się dostać tego Wolfganga. Porachujemy sukinsynowi kości! Niech tacy jak on w końcu zaczną się bać naszego gniewu. Dziś nadszedł dzień, od którego już nigdy nie będziemy się korzyć u ich stóp.
- Oby się stało tak, jak powiadasz – zakończył wywód Wiktor, po czym wszyscy zabrali się za ostatnie przygotowania. Ralf miał tylko swój stary kozik, po którego naostrzeniu zaczął pomagać innym. Pokazywano mu, jak przygotować czekające już tylko na podpalenie butelki z płonącą oliwą. Zobaczył nawet niewielką beczułkę prochu, podprowadzoną z posterunku straży. Kilku młodszych od niego chłopców sprawdzało na ulicy swe proce, za pomocą których mieli nadzieję boleśnie trafić przynajmniej kilku strażników. W miarę zbliżania się do wieczora emocje rosły. Oczywiście ludzie starali się kierować uwagami Vincenta. Nie gromadzili się w jednym miejscu, nie chodzili w nienaturalnie dużych grupach, bo a nóż zakiś oddział zajrzy dziś do dzielnicy i coś zwietrzy. W końcu nadeszła jednak noc. Kilkadziesiąt osób czekało w zaułku niedaleko piwniczki. Każdy coś trzymał w rękach. O najprostszych pałek i kosturów począwszy, a skończywszy na butelkach z oliwą. Dwóch najsilniejszych mężczyzn podsadziło Vincenta, który stanął na ich barkach i pokrótce przemówił.
- Cieszę się, że tak wielu z was zdecydowało się dołączyć do nas. Widzę wiele nowych twarzy, których nie kojarzę z wcześniejszych akcji, ale są również i nasi starzy towarzysze. Witam was wszystkich. Nie będę się rozwodził na tematy, z którymi niczyje inne, tylko wasze życia was obeznało. A winę za taką kolej rzeczy ponoszą ci, którzy dzisiejszej nocy tańczą w pałacach cesarza. Ten, który torturował i okaleczył naszą siostrę, a pod którego dom kroczymy. Pokażemy mu i innym nasz gniew!!! Niech magnaci wiedzą, że nie damy sobą pomiatać!!!- głos Vincenta był donośny i pełen pasji. Zadziałał na zgromadzonych. Zachęcił ich do walki i podniósł na duchu. Rozpoczął się powolny, milczący marsz ku posiadłości Wolfganga von Verirrter.

W końcu stanęli pod trzymetrowym murem okalającym posiadłość. Nigdzie nie było widać straży. Tylko kilku prywatnych ochroniarzy pilnujących posiadłości niespokojnie krzątało się przy bramie. Nagle od drugiej strony posiadłości, z ulicy równoległej do tej, na której stali dał się słyszeć potężny, tubalny okrzyk Hefa, a w chwilę później brzęk tłuczonego szkła. Wszyscy poczęli obrzucać dom Wolfganga kamieniami, wybijając szyby. Dało się słyszeć dzikie ujadanie psów i okrzyki rozwścieczonych biedaków. Próbowali oni przedrzeć się przez bramę, lecz ochroniarze bronili się mieczami. Poranili kilku i zabili jakiegoś rzucającego kamieniami chłopca. Wzburzony tłum obrzucił ich butelkami z płonącą oliwą. Musieli uciekać w głąb ogrodu. Nagle na tyłach zgromadzenia rozległy się przeraźliwe krzyki. Ralf, skoncentrowany do tej pory na próbie wybicia jednego z ozdobnych okien, odwrócił się pełen niepokoju. Ujrzał rzecz straszliwą. Rzesze strażników uzbrojonych w halabardy wydobywały się z kamienic położonych po przeciwnej stronie ulicy. Sierżanci krzyczeli „Nie oszczędzić nikogo!!!”, a ich podwładni sumiennie wykonywali polecenia, bez zmrużenia oka powalając swą straszną bronią prawie nie uzbrojonych motłoch. Zapanowała panika, wszyscy zaczęli uciekać. Vincent krzyczał coś jeszcze przez kilkanaście sekund, lecz chyba nikt go nie słyszał. Potem i on zaczął ucieczkę. Z równoległej ulicy również wybiegło kilka osób. A więc grupa Hefa również? Ralf nie wiedział, co robić, gdzie biec. Stanął i w szoku przyglądał się nadbiegającej straży. Nadbiegający Wiktor schwycił go w swym szaleńczym biegu za koszulę i krzyknął „Biegnij!!!”. To wyrwało Ralfa z osłupienia. Razem udało im się uciec.

* * *

Vincent, Ralf i Wiktor siedzieli nieruchomo w piwniczce. Przez całą noc nie zmrużyli oka, nasłuchując nadchodzących żołnierzy. Panowała atmosfera ogólnego przygnębienia. Naprawdę niewielu osobom udało się wyjść cało z tej tragedii, a Vincent miał świadomość, że większość z nich poszła tam za jego namową. Wstawało jednak słońce, a z nim kolejna nadzieja. Lud może dowiedzieć się o bestialstwie zakutych w pancerze degeneratów. Może jeszcze nastąpić bunt, ocalali na pewno rozgłoszę tę wieść. Zresztą na ten temat rozpiszą się gazety – śmierci kilkudziesięciu osób nikomu nie uda się ukryć. Tak więc czekali na przybycie jednego z zaprzyjaźnionych gazeciarzy, który dostarczyłby im nowych wieści. Niebawem przybył, podając Vincentowi plik kartek zadrukowanych świeżymi informacjami, a ten zaczął czytać na głos.

Krwawa Noc
Skaveny na ulicach Altdorfu. Głównodowodzący starzy miejskiej apeluje o spokój.
Ostatniej nocy w okolicy ulicy Złotników miał miejsce niespotykany od wielu lat atak szczuroludzi, którzy wyszli z kanałów w jednym celu – zabijać ludzi. Możemy tylko dziękować Sigmarowi za to, że w pobliżu znalazło się kilka jednostek straży miejskiej i armii. Nasi dzielni żołnierze po długiej i wyczerpującej walce uporali się z przybyłymi spod ziemi najeźdźcami. Niestety, nim odparto atak, te odrażające stwory zdążyły zabić około 60 osób. Ich ciała zostaną spalone, ze względu na zagrożenie epidemią, które pojawia się zawsze po kontakcie ze Skavenami. Za to wypaczone ciała nieprzyjaciół zostały już wywiezione i spalone daleko za miastem, by nie zagrażały zdrowiu mieszkańców. Głównodowodzący straży miejskiej apeluje o choćby najdrobniejsze datki przeznaczone na powiększenie liczby strażników, by w przyszłości można było ocalić życie większej liczbie osób.

Pod koniec tekstu załamywał mu się głos ze złości i rozpaczy. A więc nikt nie dowie się prawdy? No, bo któż uwierzy kilku osobom, że było inaczej, mając w ręku taki dowód jak gazeta…
- Trzeba będzie zacząć wszystko od nowa – Vincent nie tracił nadziei – Żałuję wszystkich zabitych, ale wiem, że na ich miejsce przyjdą inni. W końcu zwyciężymy, choć w tej sytuacji raczej trudno mówić o zwycięstwie.
- Skoro trudno mówić o zwycięstwie, to o nim do cholery nie mów – Wiktor był w „nieco” bardziej pesymistycznym nastroju. Choć jak sądził Ralf, po prostu dawał go po sobie poznać, w przeciwieństwie do Vincenta. – Idę sprawdzić, kto ocalił swe dupsko. Wrócę za kilka godzin.
Wiktor wyszedł, a Ralf i Vincent siedzieli przez chwilę w milczeniu. Potem pochłonęła ich dyskusja, kto mógł zdradzić, gdyż zdrada była w tej sytuacji oczywista. Doszli do wniosku, że pewnie nikt ważny, raczej któryś z nowych. Był żądny pieniędzy wynagradzających mu tą informację, nic ponadto.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Do środka wlała się fala srebrzyście połyskujących postaci. Vincent i Ralf siedzieli, mając broń na gardłach. Nie było czasu na jakąkolwiek reakcję. Ze zwartego, stojącego naprzeciw kordonu wyłoniło się kilka osób, które skuły obu kajdanami. „Wiktor! Nie było go tutaj, a to najpewniej on ich zdradził. Przyprowadził straż pod samą piwniczkę.” – pomyślał Ralf, gdy popchnięto go ku wyjściu.

* * *

Doszli na plac przed jednym z urzędów, gdzie Ralf został przykuty do pręgierza, a Vincent wprowadzony do środka. Przez kilka godzin ludzie, nawet ci, których Ralf zdołał przelotnie poznać, opluwali go, ciskali weń nieczystościami i szydzili. Ze smutkiem dostrzegł, że jedną z osób, która syci się jego upokorzeniem jest młoda dziewczyna, którą opatrywała Amanda. Szukał kontaktu wzrokowego, lecz go nie znalazł, usłyszał tylko morze przekleństw wypowiadanych pod jego adresem. Dopiero, gdy jakiś tęgi stróż i strażnik odkuli go i poprowadzili w stronę urzędu, ujrzał wiszącą nad nim tabliczka z informacją, że pastwił się nad młodymi kobietami, zadając im rozległe rany. Napiął wszystkie mięśnie i naprężył jak mógł najmocniej łańcuch spinający kajdany. W swej rozpaczliwej złości mógł zrobić tylko tyle. Nie chciał krzyczeć, gdyż ludzie mogliby to odebrać jako oznakę strachu zrodzonego w jego sercu. Wprowadzili go do środka i kluczyli przez jakiś czas korytarzami. W końcu weszli do obszernej sali, której ściany były wyściełane flagami i herbami rodowymi. Naprzeciw na obitych aksamitem, zdobionych krzesłach siedziało kilka osób. Na przedzie dwie podstarzałe kobiety w wytwornych sukniach, za nimi zapewne jakieś damy dworu, choć Ralf nie był pewien. Na samym końcu miejsce zajęła Amanda. Miała na sobie piękną suknię, wyszywaną złotą nicią, lazurowy kapelusz na głowie i drobniutką siateczkę, delikatnie przesłaniającą twarz. Patrzyła nieprzerwanie w jakiś obrany przez siebie punkt na marmurowej podłodze. Z prawej strony w asyście strażników stał Vincent, niedaleko którego postawiono również Ralfa. Z lewej, dokładnie naprzeciw nich stało wielkie dębowe biurko, o które nonszalancko opierał się jakiś trzydziestoletni mężczyzna. Ubrany był w bufoniaste spodnie, wchodzące w czarne skórzane buty z długą cholewą. Klatkę piersiową delikwenta opinała brązowa, bardzo modna kamizelka, spod której wychodziły obszerne, luźne rękawy, zakończone koronkowymi mankietami. Do piersi przypięta była złota brosza, od której odchodziło kilka różnobarwnych łańcuszków. Głowę zdobiła czapka z piórkiem, spod której wylewało się morze kasztanowych loków. Szlachcic miał pociągłą twarz, spiczastą bródkę i krótko przystrzyżone wąsy. Cały czas uśmiechał się tajemniczo i wodził ręką po pięknie zdobionej głowi rapiera przypiętego do pasa. W końcu rozpoczął spotkanie.

- Kogóż to mamy przed sobą? Czyżby byli to niedoszli przewrotowcy? – cisza trwała przez kilka sekund – Pomyślcie, ile zła poczyniliście, zachęcając tych biedaków do buntu. I co chcieliście przez to osiągnąć? Skończyć panowanie klas wyższych nad niższymi. Toż to – mężczyzna zwrócił się do grupy osób na krzesłach – jak najbardziej naturalne prawo. A ci degeneraci śmieli poddać je wątpliwości!
- Oboje zasługujecie na śmierć – powiedziała jedna ze starszych kobiet zupełnie pozbawionym emocji głosem – co się na szczęście niedługo ziści. Bynajmniej na pewno w twoim przypadku – popatrzyła się na Ralfa – natomiast ty, zadufany w sobie niewdzięczniku możesz jeszcze odkupić swe winy. Nie pozwolę by twoje truchło wiszące na publicznej szubienicy w środku miasta zbezcześciło imię mojego i twojego rodu.
- Ciotko ma, Ofelio – Vincent przemówił swym spokojnym, trafiającym do sera głosem – oczywiście, że nie zhańbię imienia rodu twego…
- Twojego również, nie zapominaj o tym!
- Oczywiście, mojego również. Ale dlaczego tak od razu mówić tu o wieszaniu? Ja i mój towarzysz Ralf zostaliśmy złapani jedynie przypadkiem. – zwrócił się do mężczyzny przy biurku – Musicie szukać dalej, nie znaleźliście właściwych ludzi. – Przystrzyżone wąsy uniosły się tylko w szyderczym uśmiech, gdy przemówiła Amanda.
- Nie Vincencie, to nie przypadek. Wszystko im powiedziałam. Nie miałeś prawa dalej kalać swej rodziny. Pomagać biedakom owszem, możemy, ale pozwolić im rządzić w Imperium to bzdura. Kasą rządzącą jesteśmy my.
- Nie wierzę, że wypowiadasz to ty. Ta, która ze mną najdłużej była, zdradziła…
- To nie moja córka zdradziła, lecz ty, niegodziwcze – druga ze starszych kobiet aż wstała z krzesła
- Nie, to brednie. To wy, klasa rządząca jesteście zdrajcami i mordercami. Tańczycie w pałacach cesarza, podczas gdy biedni…
- Zamilcz szczeniaku i słuchaj, co mówię!!! – ciotka Ofelia sprawiła, że Vincent przestał wygłaszać swą mowę, co udało się bardzo niewielu – Masz ostatnią szansę, jeśli się sprzeciwisz, umrzesz na tajemniczą chorobę, więc słuchaj. Wyjedziesz daleko stąd, do Nordlandu, na ziemie rodziny Schlossherrów, gdzie pojmiesz za żonę ich córkę i będziesz pilnował naszych interesów na północy.
- Natomiast, jeżeli sprzeciwisz się swej ciotce, zajmą się tobą moi służący i nie będziesz oglądał tego świata już zbyt długo. Więc jak? Wyjeżdżasz? Milczysz, dobrze więc, przygotujcie Vincenta do drogi, a tego obdartusa wtrąćcie do lochów. Poczeka tam na egzekucję.

* * *

Ralf siedział na kamiennej podłodze, oparty o drewnianą ławę. Nigdzie nie było okna, jedynie niewielki, zakratowany otwór w drzwiach, przez który strażnik podaje posiłek. Ze ścian wystawały żelazne kajdany, którymi go na szczęście nie skuto. Rozmyślał, pełen smutku o zachowaniu jego niedawnych przyjaciół. O dwulicowości Amandy, o końcowej uległości Vincenta. Położył się i patrzył na spodnią część ławy. Cieszył się, gdyż Wiktor, którego zdążył polubić okazał się niewinny. Nagle dostrzegł dość długi tekst wyryty na starym, zbutwiałym drewnie. Blask pochodni zatkniętej na ścianie w korytarzu wpadał przez małe okienko i lekko rozświetlał pomieszczenie. Ralf zaczął czytać.

Mamy zamknięte usta, ale będziemy krzyczeć. Mamy skrępowane ręce, lecz będziemy walczyć. Nasze myśli są pod kontrolą, ale i tak nie zmienimy zapatrywań. Pośród szaleństwa sztywnych żelaznych węży, które od mojego przybycia nie ruszyły się z własnej woli, tak ja, jaki i wy możemy dumnie podnieść głowy. Tak! Nie zwracajmy uwagi na katusze, jakie sprawiają nam ci degeneraci. Są tylko ochłapami podgniłej chabaniny, którą najnędzniejszy z najnędzniejszych wyrzucił do rynsztoka. Ich osoby napawają nas podobnymi uczuciami, co wiadro fekaliów wylane przez nich na jednego z nas. Pamiętajcie! Zorze rozbłysną, ognie zapłoną, noc rozświetli świat, a my podążymy srebrzystymi ścieżkami, które wydeptali nasi bracia. Dotrzemy do przybytków przyobiecanych nam, gdy byliśmy ptakami. Znów wzbijemy się w przestworza i ogarniemy całe zepsucie…

Czyli nie byli pierwsi… Nie będą też ostatni. Walka będzie trwać. Ralf zastanawiał się ile grup Skavenów naprawdę wdarło się do Altdorfu. Kilka razy na pewno, nawet Wiktor o tym wspominał podczas roznoszenia chleba. Ale Ralfowi coś mówiło, że największym Skavenem nękającym Altdorf jest cesarz. I powoli nabierał pewności, że to prawda. Co prawda nie rozumiał znaczenia trzech ostatnich zdań, ale czuł, że traktują o wolności. Nie o jakiś tam kilku prawach danych przez szlachtę, by oddalić widmo buntu. Raczej o wolności, jakiej doświadcza ptak, rozpostarłszy skrzydła wysoko na niebie. Ralf wiedział, że niedługo też będzie wolny. Jego duch uleci ponad światem. Nie musi się niczego obawiać, zrobił wszystko by pomścić siostrę. Niepokoiła go jedynie myśl, iż nie dotrzyma obietnicy złożonej przed odejściem. Powiedział „żegnaj matko, możesz być pewna, że wrócę”. Tak powiedział… Ale matka zapewne już tej pewności nie miała. Pozostała jedynie nadzieja.

* * *

Tłum kotłował się dookoła podestu, na którym stała szubienica. Żołnierze wprowadzili nań Ralfa i powoli podeszli do kata, który założył mu pętlę na szyję. Na twarzy skazańca malował się spokój. Naprzód wystąpił herold i odczytał wiadomość zapisaną na rozwiniętym pergaminie.

- Ten oto człowiek zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Jest to kara za okrutne zamordowanie dwóch kobiet. Wszystkich takich zwyrodnialców będziemy wieszać w imię cesarza i Imperium, by mieszkający tu ludzie żyli w pokoju. Informuję też, że jutro, z okazji rocznicy objęcia tronu przez miłościwie nam panującego cesarza, na ulicach miasta pojawią się powozy, z których będzie rozdawane darmowe pieczywo. –Tłum wrzasnął głośne „hura!”, po którym herold powiedział – Kacie, czyń swoją powinność.

Ralf dostrzegł w tłumie Wiktora. Ich oczy spotkały się. Wiktor skinął lekko głową, pozdrawiając przyjaciela. Ralf miał pogodną twarz, która w chwilę później nabiegł krwią. Na sznurze wisiało już tylko martwe ciało. Tłum powoli zaczął się rozchodzić. Wiktor również ruszył z wolna ku biednej dzielnicy. Myślał o zaistniałych zdarzeniach i doszedł do wniosku, że ktoś musi kontynuować rozpoczęte dzieło. Nie wiedział co prawda gdzie jest Vincent, ale nie spodziewał się go już zobaczyć. Skręcił w dość szeroką, brudną uliczkę i zobaczył patrol straży, który stoi wokół leżącego, wychudzonego biedaka kopiąc go po całym ciele. Nie mógł nic zrobić, a do tego bał się, że któryś z nich go pozna. Wrócił na główną ulicę i zobaczył szykujący się do odjazdu dyliżans. Na koźle siedział jeden ze znajomych woźniców, do którego niezwłocznie podszedł, przyspieszając jeszcze, gdy za jego plecami przemaszerował kolejny oddział straży.

- Witaj stary przyjacielu, dokąd się wybierasz – zapytał Wiktor rozpogodzonym głosem, wcale nie świadczącym o tym, że jego kumpel przed chwilą zawisł.
- Witaj Wiktorze. A… tu i tam. Generalnie jedziem na północ. Może nawet do Kislevu. A co, chcesz się zabrać?
- Zabrać się… chcę. Pieniędzy pewnie mi starczy, choć nie mam zbyt wiele.
- Pal licho pieniądze. Przewożę ładunek, ludzi to tak po cichutku. Ty się przydasz Wiktorze. Będziesz no pilnował, żeby nam żaden psi syn na trakcie czerepów nie porozbijał. Zgłaszał się taki inny, ale coś się gnojek spóźnia. Biorę ciebie.
- Bardzo dobrze. Naprawdę miałem szczęście, że na ciebie trafiłem.
Zeszło się kilkoro ludzi i pojechali. Po kilku godzinach podróży jeden z pewien krasnolud wyraźnie rozdrażniony gadaniem jakiegoś młodzika, chwycił go za kołnierz i bezpardonowo wyrzucił na trakt.
- Niech sam gówniarz biega, skoro takie pierdoły opowiada. Co się mają konie męczyć. – stwierdził otrzepując ręce, po czym pociągnął solidny łyk z piersiówki.
Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: arkham, horror, recenzja, zew, cthulhu, curse, dark, pharaoh

Podobne newsy:

» Cold City i inne nowości Portalu
31%
» Skrót do R’lyeh i konkurs
29%
» Keith Herber nie żyje
29%
» Skrót do R'lyeh
27%
» "Ostatni egzorcyzm" - polska premiera
18%
 
Podobne artykuły:

» Arkham Horror - recenzja!
77%
» Pierwszy z bluźnierczych motywów!
33%
» [REC] - recenzja!
33%
» Verbodi - motyw do Zew Cthulhu RPG
33%
» Bluźniercze pergaminy
31%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.103 sek