Warhammer >> Opowiadania >> Trudny Poród

| | A A


Autor: Otto Cybhul
Data dodania: 2007-07-23 23:35:36
Wyświetlenia: 8914

Trudny Poród

Krasnolud Hargi Harungnisson, bakałarz medycyny oraz mistrz wielu innych umiejętności, siedział rozparty w fotelu na zapleczu swego sklepu medycznego, wygrzewał nogi przy kominku i czytał. Taki właśnie sposób spędzania popołudnia stary krasnolud lubił najbardziej. Wprawdzie dawniej na samą myśl o bezczynności młody Hargi pogardliwie wydąłby usta, zjeżył czarną brodę i prychnął pogardliwie, ale to było co najmniej kilkanaście lat temu. A kiedy broda staje się siwa, a w nogach zaczyna dokuczać reumatyzm, nawet wojowniczy potomek Wielkich Budowniczych Kopalń zaczyna patrzeć na świat z nieco większym dystansem.

Dzwonek u drzwi oderwał medyka od „Anathomiconu”, dzieła poświęconego budowie ciała różnych ras rozumnych Starego Świata. Przeszedł z zaplecza do wizytowej części sklepu. We drzwiach stała Anika, służąca panny Karoliny von Obersdorf, córki wielkiego kanclerza Imperium. Karolina była jak dotąd najlepszą klientką, chociaż Hargi nigdy jej nie widział. Przez swoją służącą zamawiała w tajemnicy tak zwany Błękitny Liść. Środek antykoncepcyjny. No cóż, siedemnastoletniej córce dygnitarza niewątpliwie nie wyszłoby na dobre zajście w ciążę…
— Dzień dobry panie Hargi — dygnęła Anika — chciałam maść na paznokieć, bo przytrzasnęłam szufladą…
— Nie wiesz nawet, jak się cieszę, że cię widzę, drogie dziecko — odpowiedział, przeglądając ustawione równiutko na półce buteleczki. — Inaczej sam musiałbym cię szukać. Maść dostaniesz, i to za darmo, ale musisz jak najszybciej dostarczyć Karolinie ten flakonik. Wiesz, pomyliłem się przy sporządzaniu comiesięcznej porcji Błękitnego Liścia, którą wczoraj zaniosłaś swej pani. Medykament, który jest u niej, będzie bezużyteczny. Oto właściwie sporządzona mikstura.
Anika zagryzła wargi. Lat miała może piętnaście, ale widać doskonale rozumiała powagę sytuacji.
— Ale panienka Karolina dzisiaj…
— Ach nie, drogie dziecko. Błękitny Liść nie przestaje działać tak od razu. Jeszcze przez jakiś tydzień Karolina byłaby bezpieczna. Potem… no cóż, ale przecież dostarczysz jej to dzisiaj albo jutro, prawda?
Anika skinęła rudą główką, uśmiechając się promiennie. Zaopatrzona w maść na bolące paznokcie i arcyważną przesyłkę, podziękowała i wymaszerowała dziarsko ze sklepu, przypatrując się flakonikowi. Było co oglądać: dostawca buteleczek wybrał takie z wymalowaną sceną przedstawiającą uwiedzenie świętej Gertrudy przez Ulryka pod postacią wilka. Tak, właśnie dzięki temu zdarzeniu Gertrudę uznano świętą…
Krasnolud chwilę patrzył, jak służąca szła ulicą, a popołudniowe słońce sprawiało, że jej włosy zdawały się być żywym ogniem.
Wrócił do lektury, zadowolony, że sprawa łatwo się rozwiązała. Prawdę mówiąc, do cesarskiego pałacu, gdzie Karolina jest dwórką, raczej by starego medyka nie wpuszczono, i jedyne, na co liczył, to znajomy ulicznik, który znaleźć w mieście jej służącą. A tymczasem Anika zjawiła się sama! Hargi lubił tą dziewczynę. Może dlatego, że była ruda, podobnie jak jego dawno zaginiona córka Berti, i podobnie się uśmiechała?
Zbliżała się północ, pora było zamknąć sklep i iść do domu, dwie przecznice dalej. To niewygodne, mieć dom i sklep osobno, ale dopiero niedawno udało mu się wykupić mieszkanie nad swoją apteką na rogu ulic Wiankowej i Krzywej, i jeszcze nie zdążył się przeprowadzić. Wyszedł za próg i rozejrzał się niepewnie. Altdorf nocą, za wyjątkiem dzielnicy bogaczy, nigdy nie należał do bezpiecznych miast. Tym bardziej nie teraz, kiedy co kilka dni znajdowano w różnych zaułkach zmasakrowane zwłoki. Ludzie gadali o Nocnym Rozpruwaczu.
Zabierał się do zamykania drzwi, kiedy usłyszał czyjeś przyspieszone kroki. A także odleglejsze odgłosy wzburzonego tłumu. Po chwili zza rogu wybiegł wysoki człowiek w poszarpanym stroju i niemal wpadł na medyka. Przystanął na chwilę, zdyszany, obserwując krasnoluda. Mierzyli się wzrokiem, wreszcie Hargi uśmiechnął się szeroko.
— Poznajesz mnie, Klaus? — zapytał.
Osobnik nazwany Klausem widocznie starego medyka nie poznawał, bo z zaskoczeniem pochylił się ku niemu. Doktor Harungnisson zbliżył lampę do swej twarzy, by napotkany znajomy mógł mu się przyjrzeć.
— Kopę lat, Klaus. A myślałem, że dawno cię już diabli wzięli!
— Hargi, niech mnie licho! — człowiek byłby się może głośno roześmiał, ale zmitygował się szybko. — Gonią mnie!
— Słyszę — medyk otworzył drzwi i wpuścił Klausa do swego sklepu. Potem wszedł za nim i zamknął drzwi.
Przez okna widział, jak kilkudziesięciu ludzi z lampami i żagwiami wybiega zza rogu. Przystanęli niezdecydowani na środku ulicy. Po chwili rozproszyli się, przeszukując ciemne zakamarki ulicy. Jakiś kobiecy głos nawoływał „Nie mógł uciec daleko!”
Cicho i delikatnie Hargi zamknął drzwi na zasuwę i skobel. Zasłonił okna, by móc się lepiej przyjrzeć gościowi.
Klaus, niewidziany od lat wielu, znacznie się zmienił. Hargi pamiętał go jako jeszcze gołowąsa, teraz miał przed sobą mężczyznę w sile wieku. Kilkanaście lat to dla człowieka kawał czasu… Wysoki był jak dawniej, lecz już masywniej zbudowany. Z tą sylwetką dziwnie nie współgrała szczurowata twarz, otoczona ciemnymi włosami, co jeszcze uwydatniało ową szczupłość. Podróżny, solidny strój, teraz utytłany miejskim brudem, strzępił się na łokciach i kolanach.
W dłoni ściskał flakonik. Ten sam, który Hargi parę godzin wcześniej dał Anice! Fiolka z Błękitnym Liściem dla jaśnie panny Karoliny. Skąd się wzięła w jego rękach? I co się stało z Aniką? A jeżeli fiolka nie dotarła do córki kanclerza, to panienka może mieć kłopoty… a stary medyk straci twarz i reputację dobrego aptekarza, no i zaprzyjaźnioną klientkę na dokładkę.
— Powiesz mi zaraz, co zrobiłeś z dziewczyną, której zabrałeś ten flakonik!
— A, to? — Klaus podniósł rękę z buteleczką. — Pewnie twoje? Ech, tak sobie właśnie myślałem, że za łatwo to przyszło, bym mógł zachować… — odstawił ją na kredens. — Ano widzisz, było tak. Szedłem sobie wieczorem ulicą, wyjątkowo dzisiaj trzeźwy i zły z tego powodu jak jasny gwint. Uliczka niczego sobie, ale też sławy najlepszej nigdy nie miała. Patrzę, a tu leży dziewuszka. Ruda, ładna, tylko że zabita. Szkoda. Ale zerknąłem sobie drugi raz — coś błyszczy jej w rękach. No powiedz sam, martwej się nie przyda, nie? No to pochylam się, i widzę że szkło. A suszyło mnie, jak jasny gwint, powiadam. Wyjąłem z rączki, jeszcze ciepła była, odkorkowałem — bez alkoholu, niejadalne. Zdążyłem zatkać fiolkę, kiedy zza rogu wyszła banda straży miejskiej. Jak mnie zobaczyli, dawaj ścigać, a do nich przyłączyli się inni. A do innych jeszcze niniejsi… i sam widzisz, co się porobiło — wskazał za okno.
— Jesteś pewien że była martwa?
— Jak tu stoję! — Klaus zarzekając się pokręcił głową. — Coś ty, Hargi, ja trupa od żywego miałbym nie odróżnić?
— Chciałbym jednak obejrzeć jej ciało…
— Powiem ci tak: zapytać trzeba straży miejskiej. Oni albo wzięli ciało, albo zabrali ranną do medyka. Ale powiadam, była martwa jak pies co zdechł tydzień temu…
— Daruj sobie te gadki.
Hargi obserwował ulicę. Postacie ganiały w tę i z powrotem, bez ładu i składu, ktoś nawoływał, że uciekinier na pewno jest wśród beczek, albo żeby zajrzeć do starego ogrodu. Pochodnie i lampy kołysały się, rzucając do wnętrza sklepu migotliwe odblaski.
— Jest tutaj! — zakrzyknięto. — Schował się pod stertą śmieci!
Światła natychmiast skierowały się ku wołającemu. Początkowo tryumfujący, nagle tłum odstąpił. Okrzyki trwogi przedarły się ponad zwykłą mieszaninę klątw i złorzeczeń, charakterystyczną dla polującej masy ludzkiej. Ciemne postacie przebiegły koło okna. Porzucone pochodnie płonęły na brukowych kamieniach.
— Nie uciekajcie! — wrzeszczała ta sama kobieta, która wcześniej nawoływała do przeszukiwania uliczki — To zapewne zwłoki ofiary Nocnego Rozpruwacza! Trzeba je zanieść do straży miejskiej albo do garnizonu!
Wkrótce potem Hargi miał okazję przyjrzeć się maszerującej pod jego oknem grupce ludzi. Nieśli w płaszczu podłużny pakunek. Usłyszał tylko przelotnie kilka zdań, że trup został wypatroszony, że nie ma oczu… Niosący zniknęli za rogiem i po chwili już tylko dopalające się pochodnie i rozbita latarnia świadczyły o niedawnych zajściach. Widać było jednak sylwetki ludzi w świecących oknach domów: zainteresowani hałasem, chcieliby wiedzieć, co zaszło, jednak każdy bał się otworzyć okno i zapytać. Wiadomo — lepiej się nie wychylać, dosłownie i w przenośni.

Był ranek. Hargi opierał się o obłażący z tynku mur przed koszarami gwardii miejskiej w Altdorfie. Zniecierpliwiony postukiwał w bruk swoim wielkim, zielonym parasolem. Patrole wchodziły i wychodziły, każdy przepuszczany przez dwóch barczystych strażników o gębach cielaka i móżdżkach muchy. Od dwudziestu minut usiłował przemówić im do rozsądku, ale nic z tego. Wyglądało na to, że przyjdzie poszukać innej drogi zdobywania informacji. Odwrócił głowę, słysząc tętent — i w ostatniej chwili uskoczył w załom muru, unikając zmiażdżenia kołami powozu. Woźnica pijany albo ze straży miejskiej, jak mawiano w Altdorfie. Powiedzonko bardzo trafne: powóz zatrzymał się przy bramie a z kozła zeskoczył młody porucznik gwardii.
— Lekarza i to szybko! — zawołał — mamy rannego!
Strażnik odsunął kratę, mówiąc jak dotrzeć do garnizonowego lekarza. Dopiero kiedy powóz go mijał, nagle w jego oczach błysnęły jakieś szczątki myślenia.
— Ale herr doktor Hittler jest z wizytą u pułkownika Bernsteina! — powiedział powoli i z namaszczeniem, jakby wypchnięcie każdego słowa kosztowało szalenie dużo wysiłku. Porucznik klnąc zatrzymał powóz. Spytał, kiedy lekarz wróci, i dowiedział się, że dopiero wieczorem.
— Żołnierz do tego czasu ducha wyzionie! — wściekł się.
— Może jednak uda mu się przeżyć — rzekł Hargi głośno, by gwardziści dobrze usłyszeli — Jestem medykiem.
Rannym był siwy sierżant potężnej postury. Leżał w powozie, całkiem nieruchomy i blady, tylko szare oczy wodziły za ruchami lekarskich dłoni. Słaby, bo stracił dużo krwi. Miał paskudną, poszarpaną ranę na piersi i brzuchu.
— To był Nocny Rozpruwacz — mówił porucznik, chociaż wcale go nie pytano. — Już prawie go mieliśmy. Ale był za szybki.
— I nie byłem do końca pewien, czy to aby on — dodał cicho sierżant. — Teraz już się nie zawaham.
Krasnolud rozciął i ściągnął z rannego kurtkę. Oczom jego ukazał się tors poznaczony licznymi bliznami. Człowiek ten bywał już poważniej ranny niż obecnie. Kiedy przesuwał rękę, pomagając oswobodzić ją z rękawa, dał się widzieć jeszcze jeden ciekawy szczegół: wytatuowany na ramieniu skorpion. Czerwony, z czarnymi szczypcami.
— Niezła kolekcja szram — rzucił Hargi od niechcenia. — A ten znaczek skąd? — wskazał tatuaż.
— Stamtąd, skąd i szramy — odpowiedział sierżant z godnością. — To symbol honorowy pierwszej ostlandzkiej kompanii grenadierów. Tylko uczestnicy walk o Hergig go mają. W Altdorfie nie ma drugiej osoby z takim znakiem.
Blizny potwierdzały prawdziwość słów. Ten stary weteran to jeden z bohaterów obrony Hohlandu w czasie ostatniego najazdu Chaosu.
Najazd Chaosu, Archon i jego armie… aż źle o tym myśleć.
Hargi potarł ramię.
— Panie poruczniku — usłyszeli — znaleźliśmy ciało w zaułku.
— Też mi nowina — podoficer odwrócił się do żołnierzy powracających z patrolu.
— Ale jest coś, co może pana zainteresować. Znowu ślad na plecach. Że niby zrobił to Rozpruwacz.
— Jasne. Rozpruwacz. To byłby jego trzeci dzisiaj.
Porucznik klnąc pod nosem i ruszył w kierunku wojaków, Hargi zaś kończył opatrunek. Ranny żołnierz patrzył nad jego ramieniem.
— Średnio co trzy tygodnie znajdujemy ciało naznaczone tym piętnem — powiedział. — W różnych częściach miasta, pochodzące z różnych ras, zawsze zmasakrowane. I jeżeli więcej niż jedno, to zawsze dzień po dniu, co rano nowe. I ten znak na plecach —w plamie własnej krwi nakreślił palcem trzy kreski. — Już wcześniej widziałem ten znak. W Middenlandzie. Na sztandarach oddziału skavenów. To symbol Rogatego Szczura. Rzecz w tym, że ludziska się zwiedzieli. Znajdujemy więc zamordowanych, którym odpowiednie znaki wycięto. Ale nieumiejętnie. Po prawdzie mało kto byłby w stanie wyciąć w człowieku coś podobnego — ranny wychylił się do przodu, patrząc w oczy medykowi. — Ten znak wycinany przez Rozpruwacza, on jest powodem śmierci. Ktoś wbija ostrze w ciało i ciągnie, drąc wnętrzności i rżnąc żebra, prawie na wylot przez klatkę piersiową. Jakiej siły do tego trzeba?
— Zabierzcie ją na cmentarz — zawołał porucznik. Hargi skończył opatrunek i mógł odwrócić się w stronę bramy i patrolu. Nieśli na płaszczu drobne zwłoki. Jeden z nich potknął się, puścił róg płachty, i przez krótki moment błysnęły w słońcu ogniście rude włosy Aniki.

Mieszał w kuchni składniki do kolejnego zamówienia, usypiającego proszku. Fiolki z gotowym już antidotum stały na blacie pod oknem, obok doniczki z pelargonią. Zamierzał właśnie wsypać pyłek z czarnego lotosu do kadzi, kiedy rozległo się natarczywe walenie do drzwi. A niech to obwał kopalniany przytrzaśnie! Przed chwilą dopiero poszedł sobie służący von Stroppów z miksturą na migrenę...
Otworzył drzwi i stanął przed potężnym, elegancko ubranym służącym jakiegoś szlachcica.
— Czy to medyk, pan Hargi Harungnisson?
— We własnej osobie. Czym mogę służyć, synu?
— Jest pan natychmiast potrzebny. Trzeba odebrać poród.
Co tu zrobić? Przecież nie odmówi. Ale też proszek musiał być skończony. Na szczęście pozostało już tylko dodać lotosu. Tylko trzeba było się pospieszyć.
— Zaraz będę gotów — rzekł. Wróciwszy do kuchni szybko dorzucił pyłek do mieszanki. Przesypał zawartość moździerza do dwóch fiolek i zatkał korkiem.
— Wezmę torbę z gabinetu — rzucił niecierpliwiącemu się słudze i skręcił na schody, prowadzące na piętro. W gabinecie, zaczajony przy drzwiach, czekał Klaus. Wolał się nie pokazywać, wciąż niepewny, czy poszukują go jako potencjalnego Rozpruwacza.
— Nie zdemoluj mi domu — szepnął Hargi — i nie upij się, stary łobuzie. Jakbyś zniknął stąd, a razem z tobą coś cennego, to cię znajdę! — pogroził parasolem. — Na stole zostawiam fiolki, ostrożnie, bo to proszek usypiający. Ale chciałbym, żebyś nimi trochę potrząsnął, nie zdążyłem dobrze wymieszać.
Obrócił się na pięcie i po chwili już stanął przy słudze.
— Ruszajmy. Po drodze dowiem się, mam nadzieję, kto kogo i gdzie rodzi.

Uliczka była mało uczęszczana, toteż obecność na niej szlacheckiego powozu winna spowodować niezłe zbiegowisko. Zwłaszcza jeżeli byłby to zepsuty powóz — ze złamaną osią. Tymczasem w zaułku było po prostu pusto. Za to wokół karocy kręciło się kilku ludzi. Jeden był niewątpliwie stangretem. Strój i maniery pozostałych dwóch zdradzały arystokratów, i to z nie byle jakich rodów.
— Ona jest w karocy — powiedział doskonale ubrany młodzieniec, bawiący się sztyletem ozdobionym drogimi kamieniami.
— Dlaczego nie przenieśliście jej do któregoś z domów? — spytał stary medyk.
— Miałaby powić syna w plebejskim domu? — szlachcic z odrazą wydął wargi, ale Hargi dostrzegł fałsz w jego geście. Młodzian nie podał prawdziwego powodu. Z wnętrza powozu dał się słyszeć bolesny jęk i jakieś słowa w bretońskiej mowie. Młodzieniec odwrócił się do swego kompana, który stał obok, trzymając konie za wodze — zostały wyprzęgnięte — i rzucił parę słów w tymże języku. Tamten sięgnął do pasa i cisnął lekarzowi sakiewkę.
— Pamiętaj, krasnoludzie, dziecko musi przeżyć.
Szlachcianka była młodziutka, prawie dziecko jeszcze. Blada, tylko rumieńce wysiłku czerwieniły policzki i czoło. Drobna twarzyczka niemal nikła w bogatej fryzurze, utrefionej z jej naturalnych, pięknych czarnych loków i ozdobionej różowymi wstążkami. Kiedy Hargi wszedł, chwyciła go za rękę i zerkając, czy jej towarzysze nie patrzą, wyszeptała kilka słów — ale po bretońsku, więc tylko pokręcił głową. Wtedy opadła zrezygnowana na poduszki.

Poród trwał już trochę i był trudny. Kiedy młodzieńcy powiedzieli, by ocalić przede wszystkim dziecko, medyk obawiał się, że będzie jeszcze gorzej, tymczasem wyglądało na to, że zdoła uratować oboje.
Stukot kopyt i turkot kół zwiastował pojawienie się jeszcze jednego szlacheckiego powozu. Hargi zerknął przez szczelinę w okiennej zasłonie. Z eleganckiej karocy wysiadła odziana w błękit jasnowłosa panna, podbiegła do arystokratów, z którymi rozmawiał. Za nią niespiesznie wyszedł wysoki, szlachetnie wyglądający młodzieniec w bogatym stroju, z rapierem na srebrzystym pedencie. Uśmiechnął się do pozostałych, podczas kiedy dziewczyna, nie dbając o suknię, dopadła szlachcica bawiącego się sztyletem i chwyciła go za poły szamerowanego kubraka.
— Co zrobiliście Amelii? Gdzie ona jest?
— Karolino, nie powinnaś się tu zjawiać. To nie miejsce dla kanclerskiej córki… — młody szlachcic trzymał nóż odsunięty daleko w bok, by nie skaleczyć jej albo siebie w szamotaninie. Hargi nie widział jego wyrazu twarzy, ale słysząc jego głos, wyobraził sobie ironiczny uśmieszek pod cienkim wąsem.
Jęk rodzącej oderwał medyka od tamtej sceny. Ale Karolina też go chyba usłyszała, bo po chwili drzwiczki otworzyły się, śliczna młoda osóbka wpadła do karocy i dopadła pacjentki, prawie Hargiego po drodze przewracając.
— Karolino, bardzo proszę! — młodzieniec ze sztyletem mówił głosem stanowczym i z groźbą w oczach. Ona jednak zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i przesunęła zapadkę. Natychmiast usłyszeli dobijanie się do powozu.
— Ostrożnie! — rzekł cicho krasnolud, kiedy znowu go potrąciła, przepychając się, by chwycić rodzącą za rękę. Zaszczyciła medyka nieuważnym spojrzeniem, przez moment mierzyli się wzrokiem, aż dziewczyna spuściła głowę.
— Przepraszam — rzekła cicho. — Czy… czy ona…
— Jeżeli tylko łaskawa panienka nie będzie mi zanadto przeszkadzać, to nic jej nie będzie. I urodzi śliczną córeczkę, chociaż mała wychodzi na świat nóżkami do przodu.
Amelia mówiła coś po bretońsku do Karoliny, nie słuchał tego, ale kiedy znów podniósł na nie wzrok, Karolina była niezwykle blada.
— Panie Harungnisson! — zawołał szlachcic na zewnątrz. Już przestał się dobijać. — Proszę natychmiast otworzyć te drzwi!
Medyk spojrzał na Karolinę, ona leciutko kiwnęła głową. Nie spuszczała zeń wzroku, kiedy obracał się ku drzwiom. Wtedy spytała cichutko:
— Pan Hargi Harungnisson?
— Do usług, szanowna pani — odrzekł i otworzył drzwi. Do karocy wpadło trzech arystokratów, niemal przebiegli po krasnoludzie.
— Karolino, proszę natychmiast…
— Spokój! — wrzasnął Hargi nagle — To trudny przypadek, ręka mi drgnąć nie może, a wy mnie jeszcze potrącacie! Chcecie, żeby urodziło się martwe?
Zapadła cisza, wszyscy znieruchomieli, a medyk spokojnym głosem dokończył, że w karocy może zostać tylko Karolina, bo dodaje otuchy młodej matce, i jeden z kawalerów. Patrzyli nań bykiem, ale po chwili dwaj wyszli. Został tylko ten, który wcześniej bawił się sztyletem. Był teraz niespokojny, co chwila zaglądał lekarzowi przez ramię, zerkał też nerwowo na Karolinę. Amelia nie mówiła już nic do swojej starszej przyjaciółki. Prócz jej jęków nie słychać było w powozie nic. Po chwili zaś, kiedy pozostało tylko przeciąć i podwiązać pępowinę, drzwi powozu znów się otwarły.
— Ostrożnie, nie róbcie przeciągu! — rzucił Hargi nie oglądając się.
— Przyszedł doktor Friedrichson — powiedział jeden z arystokratów z zewnątrz. Po chwili krasnolud poczuł drgnienie pojazdu — ktoś do niego wsiadał. Drzwi zamknęły się. Ciężka dłoń opadła na ramię medyka. Obejrzał się.
— Dziękujemy panu, panie Harungnisson — mówił młody szlachcic. Nowy przybysz, wysoki, patykowaty człowiek w czarnym stroju i równie czarnej peruce patrzył na młodzieńca pytająco, zerkając na Amelię. Arystokrata nieznacznie kiwnął głową. Hargi dostrzegł ślad niedobrego uśmiechu na twarzy doktora. Tymczasem szlachcic szybko zabrał mu dziecko z rąk i począł je owijać białym płótnem. Hargi czuł na sobie jego badawcze spojrzenie, ale zachował kamienną twarz. Udał, że nie spostrzegł dziwacznego znamienia na wewnętrznej stronie ręki dziecka. Tymczasem doktor pochylał się nad słabą Amelią.
— To ciężki przypadek — mówił do Karoliny. — Nie wiadomo, czy dożyje poranka…
— Nic matce nie będzie, chyba żeby ktoś umyślnie jej zaszkodził — rzekł Hargi wychodząc z powozu. Lekarz rzucił mu przez ramię ociekające jadem spojrzenie. Także arystokrata zacisnął szczęki ze złością. Krasnolud zamknął drzwi.
Zmierzch. Dwa powozy w pustym zaułku. Wciąż ani żywego ducha — no, z jednym wyjątkiem. Jakiś człowiek leżał w bramie, obok wyprzężonych koni. Hargi ruszył w tamtym kierunku, a wtedy jeden z kawalerów — chyba towarzysz Karoliny — zawołał, by nie zajmować się tą gnidą, tylko co prędzej wracać do domu, bo zaułek jest niebezpieczny. Krasnolud zignorował go i podszedł do leżącego. To młody ulicznik. Zwijający się w agonii. Gdy medyk pochylił się, w jego nozdrza uderzył nieprzyjemny zapach. Bez wątpienia, malec dostał w brzuch, ostrze przebiło otrzewną. Nie zdoła go uratować.
— To oni mi to zrobili…— jęczał chłopak — ja tylko podszedłem, poprosić… jałmużnę… tylko zapytałem, kto tak jęczy…
Drzwi od karocy otwarły się z trzaskiem, wypadła z nich wściekła Karolina, najwyraźniej doktor Friedrichson wyrzucił ją z karocy, „bo przeszkadzała”. Nie zważając na zagajenia obu pozostałych arystokratów, ruszyła w kierunku Hargiego. Tymczasem medyk podał umierającemu pod nos resztkę pyłku z lotosu — niech przynajmniej zaśnie.
— Panie Harungnisson… — zaczęła Karolina, ale przerwała, bo dwaj jej szlachetnie urodzeni towarzysze podjęli widać decyzję i ruszyli w kierunku rozmawiających. Wyjęła z torebki sakiewkę, chwilę przy niej majstrowała, skulona, jakby zasłaniając przed nadchodzącymi to, co robi. Potem podała krasnoludowi kilka monet. Kawalerowie stali już obok.
— Panie Harungnisson, to za troskę — powiedziała. Przyjął pieniądze, wśród nich wyczuł jakąś karteczkę. Zacisnął dłoń.
— Karolino, chodźmy, moja droga — rzekł jej towarzysz, posyłając młodej arystokratce przepiękny uśmiech. Dziewczyna zatrzepotała rzęsami, by po chwili uśmiechnąć się doń równie uroczo. Podała mu rękę i pozwoliła zaprowadzić się do karocy. Hargi pozostał twarzą w twarz z drugim szlachcicem. Ten jednak odsunął się na bok i wskazał lekarzowi drogę do domu. Jeszcze raz zerknąwszy na śpiącego żebraka, krasnolud wreszcie odszedł, podpierając się parasolem.
Ściemniło się, zapalił więc małą latarenkę. Przy jej świetle oglądnął kartkę. Widniały na niej pośpiesznie nabazgrane słowa:
jut połud Kated. Sigm.

Klaus właśnie uporał się z pierwszą fiolką i mocował z drugą, kiedy coś mignęło za oknem, brzęknęło o dach. Okiennice były lekko uchylone, za nimi widział poruszającą się rytmicznie wąską linkę.
— Tak w biały dzień? Bezczelność włamywaczy nie zna granic! — powiedział sobie. Wycofał się na korytarz w chwili, kiedy czyjaś ręka właśnie sięgała framugi.
Do pokoju zwinnie wskoczyła młoda kobieta. Ukryty w mrocznym przedpokoju obserwował ją przez szczelinę w drzwiach. Zeskoczyła z parapetu i z gracją przeszła po biurku, by lądować na podłodze — bezszelestnie. Piękna, naprawdę piękna. Może nawet sama hrabina Emmanuella von Liebowitz w swych najlepszych czasach — a było to dość dawno temu — pozazdrościłaby jej klasycznych rysów i nieskazitelnej cery. Męski strój podkreślał szczupłość sylwetki i powabne kształty. Włamywaczka podeszła do półki z książkami, chwilę przyglądała się zgromadzonym woluminom — wreszcie pewnym ruchem sięgnęła po jeden z nich. Jaki?
Klaus przechylił się, by lepiej widzieć, i podłoga zaskrzypiała mu pod butem. Złodziejka znieruchomiała, obejrzała się na drzwi. Przez ułamek sekundy ich oczy spotkały się. Potem dziewczyna rzuciła się do okna. A Klaus rzucił fiolką z usypiającym pyłem. Buteleczka roztrzaskała się o okiennicę. Gabinet zasnuła błękitna mgiełka. Zdezorientowana niewiasta cofnęła się, ale chmura już ją ogarnęła. Postąpiła jeszcze krok, a potem zwaliła ciężko na ziemię.
— Ups — mruknął Klaus słysząc, jak donośnie wyrżnęła skronią w podłogę — uprawiasz niezdrowy zawód, paniusiu. Złodziejstwo szkodzi na głowę.

— No dobra. To teraz, panienko, gadaj, kto cię nasłał!
— Wiele by było trzeba, żebyś się dowiedział — kobieta uśmiechnęła się z pogardą.
— Może wiele, może niewiele — mruknął Kalus, oglądając zabraną złodziejce książkę. Potem ruszył w stronę kominka i sięgnął po rozgrzany w ogniu pogrzebacz.
— Taki pręcik to w sumie niedużo, prawda? — zapytał — A przecież wszyscy mi zawsze gadali. Nieważne, kapłan, rycerz czy kupiec. Nieważne, czy pytałem o ukryty skarbczyk, kryjówkę ponętnej córki czy może o ruchy wojsk przeciwnika. Zawsze mi prawdę mówili. Szybko. I głośno.
Postąpił w stronę włamywaczki.

Hargi wróciwszy do domu zastał w nim smętnego Klausa i trupa leżącego na środku gabinetu. Wściekł się.
— Kiedy to nie moja wina — usprawiedliwiał się człowiek. Postraszyć chciałem, po mojemu, pogrzebaczem, a ona coś musiała mieć pod językiem schowane, pewnie połknęła, bo nagle ją konwulsje chwyciły, pianę ustami puściła — i już było po niej, ledwiem zdążył się pochylić.
— Tak oto nie wiemy nic.
— Ee, tak źle to nie jest, żeby nic nie wiedzieć. Kto ją wynajął, to już tajemnicę ze sobą do grobu zabrała, ale powiem ci, że chciała wyjść oknem z tym oto tomiszczem pod pachą — wskazał książkę spoczywającą na biurku. — A że nieładnie to tak bez pytania pożyczać, to przeszkodziłem.
— Anathomicon? — zdziwił się Hargi. — I za to umarła? Przecież tą książkę w kilku sklepach można kupić, a i w bibliotece uniwersyteckiej się znajdzie… Sam ją okazyjnie, za piętnaście koron kupiłem.
— U pasera pewnie? — zapytał Klaus, patrząc koso.
— Na rynku. Bo ja wiem od kogo? — zamilkł na chwilę, wpatrując się w wolumin. Potem wziął go w ręce.
— Pora dokładniej obejrzeć ten właśnie egzemplarz.
Pobieżne wertowanie niewiele dało, nie natknął się na żadne tajemnicze zapiski na marginesach, kompromitujące liściki ani inne rewelacje. Dopiero kiedy Klaus zaczął obmacywać okładkę, wykrył mały, srebrny łańcuszek wystający ze szwu. Rozcięli obwolutę i wydobyli dwa identyczne medaliony. I niewielką karteczkę.
— Zaproszenie — odczytał Hargi.

Zapraszamy jaśnie wielmożnego doktora Friedrichsona wraz z towarzyszącą osobą na bal połączony ze specjalnymi atrakcjami, który odbędzie się w murach zamku Argenlich, w znanym dniu. Prócz innych atrakcji ciekawostką będą walki gladiatorów. Medaliony muszą być założone, aby strażnicze golemy wpuściły Państwa do wnętrza.
Różowa Wstążka.

— Specjalnymi atrakcjami, co? — uśmiechnął się Klaus. — Różowa Wstążka. Ładna nazwa, w sam raz na kult Slaanesha. Eeech, szlachta to zupełnie nie ma fantazji. Jakby się nazwali „Rozryćkana Loża”, też od razu wiadomo, a przynajmniej śmiesznie byłoby… Hargi? Coś tak zaniemówił? Gapisz się w liścik, jakbyś tam cudo zobaczył.
Hargi podniósł głowę, popatrzył na człowieka wzrokiem, w którym była i radość, i strach, i jakaś odległa, zapiekła nienawiść.
— Znam to pismo. Ten bilet skreślił Robert Koch.
Klaus zamilkł na takie dictum. Za chwilę zerwał się z ogniem w oczach.
— Trzeba go znaleźć!
— Sami mamy wejść do zamku Argenlich? Już? W tej chwili? Niee, tu potrzeba planu, i większej grupy. Nie tylko my będziemy chcieli się z nim zobaczyć. Powiem ci do kogo iść.
— To znaczy, że jeszcze ktoś z oddziału…?
— Tak, Klaus. Pozbędziemy się zwłok, a potem pójdziesz do Grubego, do Pacynki i Rzeźnika, oni trzej mieszkają w Altdorfie. Może oni jeszcze kogoś znajdą. Ja… mam jutro inne sprawy do załatwienia.

Uliczki były ciemne, tym bardziej, że niebo zasnuły chmury. Siąpił drobny, zimny deszcz. Mrok rozświetlały nocne latarnie, ale znaleźć je można było tylko na rogach ważniejszych ulic. Zresztą unikali tych oświetlonych miejsc — przecież nie chcieli się pchać pod lampę niosąc trupa. Dobrze chociaż mieć parasol, bo woda nie kapie na głowę.
Dwie mroczne postacie przed nimi, ledwie odcinały się od otaczających ciemności. Klaus początkowo nic nie zauważył, ale skoro krasnolud się zatrzymał, on również stanął i patrzył nań wyczekująco. Poprawił ciało, niesione na ramieniu.
Tamci zbliżali się. Psiakrew! Któż to mógł być? Paskudne towarzystwo z paskudnej dzielnicy… Tymczasem coś brzęknęło się na bruku za plecami — potrącony czerep starego, miedzianego garnka toczył się z hałasem po kamieniach. Hargi zerknął za plecy: jeszcze trzech, tych widać było wyraźniej na tle odległego, jaśniejszego skrzyżowania. Ciemne płaszcze maskowały sylwetki, namoknięte kapelusze o szerokich rondach przysłaniały twarze.
— Witamy szanownych panów — dobiegło z przodu. Jeden z obcych kiwnął głową. Potem podparł się ręką pod bok, czego domyślili się tylko dzięki wybrzuszeniu płaszcza. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy w nocnej wycieczce? Też uważam, że taka noc bez spaceru to noc zmarnowana! — mówiąc to otrzepał połę. Woda prysnęła dookoła. Obaj indagowani milczeli. Kim byli obcy? Czy to rabusie? Może to straż miejska zobaczyła, co taszczą? A może to przyjaciele włamywaczki?
Obcy pokręcił głową, jakby czytał w ich myślach.
— Panowie, Altdorf jest miastem interesów, i właśnie dziś trafiła się wam okazja doskonałej transakcji. Jesteśmy… hmmm, nazwijmy to przedstawicielami handlowymi pewnej naukowej organizacji. Moi wspólnicy — tu potoczył wokół dłonią, wskazując otaczających typków — donieśli mi, że pojawiliście się w naszym rejonie, taszcząc świeży towar. Powstrzymałem ich zapędy do rozwiązań siłowych — zważcie na mój chwalebny umiar, w dzisiejszych czasach! Proponuję uczciwy interes. Za drobną opłatą, śmieszne trzy korony, zajmiemy się waszym problemem, bez żadnych śladów i pytań. Zważcie, za tak drobną sumkę spadnie z was odium pozbycia się zwłok, a co więcej — mogę was o tym uczciwie zapewnić — przyczynicie się do rozwoju nauki…
— Pacynka, po tej gadce to wszędzie bym cię poznał — odrzekł mu Hargi, szeroko się uśmiechając. Klaus roześmiał się na całe gardło, nie bacząc na deszcz, noc i późną porę.
— A mieliśmy cię szukać, stary zbóju! — wołał. — Jest coś, o czym musisz wiedzieć…

Katedra Sigmara była imponująca. Jej wieże wznosiły się kilkadziesiąt metrów nad szczyty najwyższych dachów, setki pilastrów, wieżyczek i przypór zdawały się rozbijać konstrukcję na mozaikę maleńkich, smukłych, pionowych elementów. W kierunku wież skierowano główne drogi prowadzące do miasta, by ostatecznie stykały się na olbrzymim Sigmarplatz.
Hargi maszerował raźno stukając parasolem w elegancki bruk. Minął kilku templariuszy Sigmara, to pewnie młodsi bracia, podobno każdy z rycerzy zakonnych winien odsłużyć swoje na straży przybytku Młotodzierżcy — no w końcu właśnie od „templum” czyli świątyni zakon wziął swą nazwę…
Sigmarplatz był pusty, brakło nawet przekupniów, ale też dzień nie był świąteczny, więc w sanktuarium przesiadywały tylko ostatnie dewoty i szurnięci prorocy. I pewnie jeszcze tacy, co to się w południe umawiają w katedrze, by w jej mroku pogadać o różnych ciemnych sprawkach.
Brama wejściowa swym szczytem sięgałaby dachu trzypiętrowego budynku, ale mieściło się w niej tylko pięciu ludzi stojących ramię w ramię. Była zamknięta, lecz do wnętrza prowadziła uchylona mała furta. Krasnolud wszedł do ciemnego przedsionka. Olbrzymią nawę wypełniały puste ławki. Kolorowe promyki biły od wąskich witraży, przecinały ukośnie ogromną salę, rozświetlały jednak ledwie kilka miejsc. W jednym z takich opromienionych słońcem punktów coś się poruszyło. Dostrzegł drobną — tym drobniejszą w tak olbrzymim wnętrzu — sylwetkę arystokratki. Elegancka suknia i klejnoty rozsiewały wokół drobne błyski.
Obok dziewczyny siedziała starsza już nieco matrona, w czarnym stroju guwernantki. Nieduże binokle stanowiły jedyny błyszczący element jej ubioru. Mimo wieku widziało się, że była kiedyś urodziwą damą. Kiedy spojrzał w jej oczy, wydało się, że na moment połączyła ich nić porozumienia. „Tak, ja też chcę dla niej dobrze — zdawała się mówić kobieta — cóż z tego…” Błękitne, bardzo jasne oczy szacownej pani wyrażały bezsilność i rezygnację.
Karolina zamieniła z nią kilka słów, kiedy się zbliżał. W efekcie krótkiej sprzeczki guwernantka wstała, złożyła krótki ukłon, by oddalić się w inną część sali.
— Witam pana, herr Hargi. Przede wszystkim dziękuję za opiekę nad moją przyjaciółką, Amelią. Jednak mam cały czas obawy co do jej życia i zdrowia. Doktor Friedrichson zalecił młodej matce spokojny odpoczynek w posiadłości wiejskiej jej przyjaciela, w Argenlich.
Hargi podniósł brew, słysząc tą nazwę, ale tylko skinął milcząco.
— Poza tym, mam pytanie o Anikę. Nie wie pan, co się z nią dzieje? Ostatni raz widziałam ją, kiedy szła do pana po jakąś maść…
Krasnolud przytaknął, powiedział po krótce, co wiedział o dziewczynie, a potem podał szlachciance fiolkę Białego Liścia, której niestety Anika nie zdołała dostarczyć.
— Środek antykoncepcyjny? — Arystokratka była zdumiona. — Pierwsze słyszę! O niczym takim mi nie wiadomo, zresztą nie potrzebuję go! Proszę spojrzeć, panie Hargi.
Wyciągnęła z małej torebeczki nieduży medalionik na srebrnym łańcuszku. Stary lekarz zacisnął szczęki, oglądając ozdobę. Dwie identyczne wyjął niedawno z okładki Anathomiconu. Karolina popukała w wisiorek paznokciem.
— Podsunęłam to mamusi, ona ma dwa takie w swoim sekretarzyku. Jeżeli go założę w odpowiedniej chwili, nie muszę obawiać się ciąży — rzekła zadowolona z siebie, z szelmowskim uśmiechem na twarzy.
— Mamusi? — zainteresował się. A wtedy arystokratka wyraźnie się zmieszała.
— Obawiam się, że… mamusia — silnie zaakcentował to słowo — nieco się myliła w ocenie działania medalionu. On służy do czegoś innego.
Uśmiech Karoliny zamarł. Oboje przez chwilę milczeli. Dziewczyna popatrzyła nad jego ramieniem.
— O, panna Morgenstern już wraca. No tak, zaraz powie, że czas wracać do domu, na obiad. Mamy mało czasu… to… co ja mam zrobić, panie Hargi?
— Weź Biały Liść. Nie wiem, czy ten twój medalion działa, ale dodatkowo Biały Liść nie zaszkodzi. I tak przy okazji, mimo sympatii do Amelii, nie odwiedzaj jej w Argenlich, bo może ci to nie wyjść na zdrowie.
Chyba poruszył jakąś czułą strunę, bo twarz Karoliny stężała od niepokoju.
— Co pan ma na myśli? Poza tym to chyba niemożliwe, bo…
— Kiedy jest najbliższy umówiony dzień? — spytał nagle. W panice, zerkając na nadchodzącą służącą, arystokratka wyszeptała:
— Pojutrze.
— Przepraszam że się wtrącam — usłyszał. Stała nad nimi guwernantka. — Karolino, czas wracać do domu, na obiad.
Nastąpiła krótka wymiana ukłonów, po czym damy ruszyły w stronę wrót świątyni, a Hargi pozostał jeszcze dłuższą chwilę pośród chłodnych murów katedry.

Grubas siedział na zydlu w karczmie i miętosił puszystą, uroczą karczmareczkę, opowiadając jej przy tym rozmaite bajdoły, jakie wszyscy zwykli opowiadać dziewkom w gospodzie.
— To ty w wojsku byłeś? — dziwiła się.
— Ano, moja pani, cóżem miał nie być? Własną piersią ojczyzny broniłem przed hordami Archona… — tu Grubas splunął.
— To razem z cesarzem i bohaterskim Valtenem walczyłeś pod Middenheim?
— A, pod samym Middenheim to może nie, alem w wielu potyczkach i bitwach w polu stawał, gdy przyszło opóźniać marsz najeźdźców. Pod hrabią von Rukowem służyłem.
— Tak jak ten niesławny Zartek Czarny, który zamiast do domu powrócić, zaczął baronię rabować nie gorzej niż armie Chaosu?
— Ano. Wszystko dlatego, że jak tylko odparto wroga, jaśnie wielmożni panowie z hrabią Rukowem na czele poszli po rozum do głowy: skoro nie ma już wrogów, to po cóż w ogóle najemnikom płacić? Rozwiązali umowy, o zapłacie nawet nie wspomniawszy. Jedni potulnie rozeszli się do domów, drudzy poszli w świat, innych wojen czekając, trzeci zaś — jak ów Zartek — postanowili odebrać należną zapłatę w tym, czego sami dostać zdołają.
— I dostali szubienicę — uśmiechnęła się.
— Ano, szubienicę. Bo też się i należało. Ale to stare dzieje — Grubas machnął ręką — A przecież ważniejsze to, co dzisiaj, tu i teraz. A tu i teraz, to mi dno prześwieca w kuflu, mościa panno! Śmigaj do kuchni!
Dziewuszka roześmiała się i pobiegła napełnić kufel. Grubas ze śmiechem pomachał jej ręką.
— Ale opowiadasz waćpan, taką wenę w dzisiejszych czasach mało kto przejawia — powiedział ktoś siedzący obok. — Uszanowanie moje, dzięki tobie wiedza o bohaterskich czasach wojen z Chaosem stanie się powszechna wśród tej piękniejszej części płci pięknej.
— Pacynka, niech skonam! — Grubas poderwał się z uśmiechem. — Co cię sprowadza na moje śmieci?
— Mówiono mi, że trochę się parasz ogranizacją walk gladiatorskich...

Zamek stał na wzgórzu, górując nad okolicznymi wioskami, które rozłożyły się w dolinie Talabeku. Biel murów i czerwień dachówek odbijała się wyraźnie od zieleni i złota pól.
Chłopi pracowali w polu, nabożne pieśni unosiły się ku bezchmurnemu niebu. Trwały żniwa. Szeregi kobiet pochylały się nad snopkami, kosiarze miarowo kroczyli pośród łanów. Co jakiś czas ostrzone kosisko zgrzytało nieprzyjemnie pośród śpiewu.
— Piękna okolica. Piękny dzień. — Hargi westchnął ciężko — Zbyt piękny jak na to, czego się spodziewam.
— A ja myślę, że to piękny dzień będzie. Dawno już nie było tak pięknego tak długo wyczekiwanego dnia… — Pacynka z uśmiechem patrzył na twierdzę. Poprawił torbę i ruszył w stronę warowni. Pozostali także podjęli krok, nie przestając obserwować zamczyska. Żwirowym podjazdem do bramy wspinała się karoca.

Karolina jechała powozem. Im bliżej zamku, tym mocniej biło jej serce, tym bardziej się bała i jednocześnie bardziej chciała tam jechać.
Za oknem karety przesuwał się sielski krajobraz — pięknie żółciły się pola, pracujący na nich chłopi śpiewali swe prostackie piosenki. Zamek lśnił bielą ze szczytu malowniczego wzgórza. U jego stóp, pod skarpą, przelewały się wody Talabeku.
Karoca przestała trząść, kiedy koła znalazły się na gładkim, żwirowym podjeździe. Dziewczyna spojrzała na siedzącego obok jasnowłosego i jasnookiego Silvia. Młody mistrz szermierki uśmiechał się z rozmarzeniem. Swoim zwyczajem bawił się tileańskim sztylecikiem.
— Wcale nie wiem, czy chciałam tu przyjeżdżać.
Popatrzył na nią zdumiony.
— Jak to? Przecież widać po tobie całej, jak bardzo pragniesz! Poza tym nie rozumiem, czemu trzeba cię było namawiać. Czy któregokolwiek ze spotkań na Argenlich żałowałaś?
Karolina uśmiechnęła się i spuściła oczy, lekko zawstydzona.
— Nie... — wybąkała.
— Moja droga — ciągnął kawaler — dziś będzie coś specjalnego. Tak mi mówiono, a mówił nie byle kto. I stawiam cały swój szermierczy kunszt na to, że dzisiejszą noc będziesz wspominać do końca życia! Tylko mi nie mów, że nagle się przestraszyłaś. Oboje wiemy dobrze, że ten cały kult to tylko przykrywka dla różnych miłych zabaw, i że nigdy nic złego nie zrobił.
Uśmiechnęła się blado.
— Ciekawe, co na ten temat myśli Amelia. Jak myślisz, dobrze się czuje? Chciałabym ją zobaczyć.
Silvio zamilkł, co tylko wzbudziło w niej jeszcze większy niepokój.

Towarzystwo rozsiadło się wygodnie w lożach nad areną. Wszyscy w rytualnych strojach, z odsłoniętą lewą piersią — co najbardziej podobało się tym pannom, które miały co pokazać. I wszyscy przyozdobieni różową wstążką na ramieniu.
Rozmowy toczyły się ciche, dyskretne. Mimo wielkiej ochoty, przejawianej drobnymi muśnięciami ciał, spojrzeniami, ukradkowymi pocałunkami czy ugryzieniami, wszyscy powstrzymywali rozbudzone przez Pana Przyjemności żądze, czekając na krwawe widowisko.
— Krew mnie szalenie podnieca — zwierzała się siedząca obok Karoliny baronessa swemu kawalerowi. — Oglądać śmierć to takie perwersyjne, że aż piękne. Potem mogę się zatracić we wszystkim co robimy.
Gladiatorzy wkroczyli na arenę, odziani w wielkie hełmy, kolczaste zbroje, dzierżąc miecze, tarcze, trójzęby, sieci, korbacze i całą masę innego żelastwa, którego arystokratka nawet nie umiała nazwać. Dwie ich grupy stanęły naprzeciw siebie. Wyglądały bardzo odmiennie.
— Ciekawe, co to za trupa gladiatorska, ci na lewo — mruknął Silvio zza jej pleców. — Nie widziałem ich jeszcze. Dziwnie jakoś wyglądają jak na gladiatorów, mało widowiskowo. A ten grubas na końcu szeregu... — młody szermierz roześmiał się. — Trupożercy zrobią z nich krwawą miazgę!
Baron Argenlich dał znak, rzucając kielich między oba oddziały. Gdy szkło się roztrzaskało, gladiatorzy ruszyli ku sobie. Karolina patrzyła z lekkim obrzydzeniem, jak potężne ramiona wznoszą broń przeciw sobie. Odwróciła wzrok, kiedy ostrza poczyniły pierwsze szramy i krew popłynęła na piasek areny.
— Nie widziałem ich wcześniej, a szkoda! — mówił Silvio do swego sąsiada. — patrz, jak pracują! Niby rozproszyli walkę, a coraz bliżej im do szyku landsknechtów! I żadnej straty! Pobiją Trupożerców!
Poczuła na ramieniu delikatny, smyrający dotyk. Aż przeszedł ją dreszcz.
— Karolino — mówił pochylający się ku niej baron. — Pozwól ze mną.
Coś specjalnego. Dzisiaj. A więc jednak.

Sala była oświetlona czerwonym światłem kilkunastu specjalnych świec. Na środku znajdował się ołtarz, który jednak Karolina gotowa byłaby nazwać łożem na kamiennym postumencie. Wokół niego, na kilku mniejszych kamieniach, leżały nagie niemowlęta. Były cichutkie, żadne nie płakało, nawet nie kwiliło.
Co tu nastąpi? Poczuła zimny dreszcz.
Przeszła między rzeźbami golemów, które podpierały wejście, prowadzona przez barona. Przy ołtarzu czekał Mistrz Robert. Złożyła mu pokłon, na który odpowiedział skinieniem głowy. Nie spuszczał z niej łakomego wzroku. Chociaż lubiła czuć na sobie pożądliwe spojrzenia mężczyzn, to ten jeden napawał ją dziwnym obrzydzeniem. Odwróciła głowę.
— Zbliż się do mnie — powiedział Mistrz. Przemogła się, podała usta do pocałunku. Na szczęście na tym zakończył.
— Legnij na Ołtarzu Szczęścia, oblubienico!
Wykonała polecenie. Serce biło jej w piersi jak oszalałe. Przełknęła ślinę, czując niemiłą suchość w ustach. Baron podał jej kielich, z którego pociągnęła kilka głębokich haustów. To było jak uderzenie w głowę. Kształty się wyostrzyły i wygięły, ciało mrowiło, kolory zmieniały. Nie słyszała śpiewów, jakie intonowali stojący obok, za to czuła dłonie, dotykające jej skóry tak wyraźnie, że mogłaby odtworzyć każdą ich zmarszczkę. Nie zobaczyła momentu, kiedy niemowlęta zaczęły świecić, ale widziała wyraźnie, jak ich światło krzyżuje się wśród dymu kadzideł i wydobywa obraz nieziemsko pięknej postaci.
— Witaj, oblubienico moja — usłyszała, a głos ten był najpiękniejszym, jaki kiedykolwiek dobiegł jej uszu. Już wiedziała, że wkrótce kompletnie się zatraci, i będzie najszczęśliwszą istotą pod słońcem.
Trzask otwieranych drzwi zabrzmiał przez kontrast jeszcze paskudniej. Podobnie jak zwyczajne, ludzkie głosy, które rozległy się chwilę później. Rozpłakała się, bo cudowna postać rozpłynęła się w powietrzu. Z dzieci zostały poczerniałe, wypalone truchła.
— Kim oni są? — pytał baron, widząc maszerujących pewnie, uzbrojonych człowieka i krasnoluda. Szczególnie malowniczo przedstawiał się ten mniejszy, bo prócz tasaka trzymał też w ręce parasol, którym raźno wystukiwał rytm kroków. Mistrz Robert widać ich rozpoznał, bo blady cofnął się o pół kroku.
— Nieważne — wymruczał — golemy zaraz się nimi zajmą.
Golemy jednak stały neruchomo.
Baron zastąpił drogę nadchodzącym.
— Precz stąd, bo każę strażom...
— Nie masz już straży — odparował krasnolud mijając go.
Człowiek o szczurowatej gębie przystanął zaś tylko na chwilę, która była potrzebna, by potraktować barona kolanem w podbrzusze i skulonego rąbnąć w kark trzonkiem topora. Arystokrata zwalił się na ziemię. Mimo prób, nie zdołał się podnieść.
Krasnolud tymczasem minął Karolinę, krocząc wciąż w stronę Mistrza. Ten cofał się, potknął i przewrócił. Odczołgiwał się jednak dalej, aż dotarł w kąt sali.
— Koch, ty gnido. Wreszcie się widzimy! — Hargi oskarżycielskim gestem wycelował parasol w Roberta. — Wydałeś Zarteka ludziom hrabiego Rukowa!
W tym momencie otworzyły się drzwi i do sali wszedł Silvio, mistrz rapiera. Stal jego broni błyszczała czerwono.
— Zdrada — zawołał. — To nie żadni gladiatorzy, tylko regularne wojsko! I rozbili... — tu zamilkł, widząc co dzieje się w sali.
— Krasnoludzie — powiedział — stary medyku, ty tutaj? Chciałeś bronić Karoliny? Chyba już nic mnie nie zadziwi...
— Medyk? Jaki medyk? — Mistrz Robert odzyskał rezon. — To nędzny zbój, jeden z bandy Zarteka Czarnego! Na śmierć zasługuje!
— I śmierć znajdzie — uśmiechnął się jasnowłosy kawaler, ruszając ku swej ofierze tanecznym krokiem śmiercionośnego fechmistrza. Karolina zrobiła ruch, jakby chciała zabiec drogę młodzieńcowi, ale nie zdecydowała się na to. Siedziała z dłońmi przyciśniętymi do ust. Baron lekko uniósł poobijaną głowę i uśmiechał się z triumfem, łaknąc widoku śmierci swych dręczycieli.
Klaus mocniej ścisnąwszy topór spokojnie i w posępnym milczeniu ruszył w stronę szlachcica, jak człowiek który wie, że idzie na śmierć.
Hargi skierował swój parasol na Silvia i pociągnął za spust.

— Mogłeś chociaż powiedzieć, że masz coś w zanadrzu — mówił Klaus, oglądając dogorywającego kawalera. Ale stary medyk znów zwrócił się do zdrajcy.
— Nie przeczę, wydałem Zarteka — skamlał tamten — ale zrobiłem to dla publicznego dobra, przecież kompania rabowała, paliła, mordowała i gwałciła w całej prowincji!
— Aha, a twoje pięć tysięcy koron to też dobro publiczne? — Hargi kopnął Kocha ze złością. — I co teraz szykujesz? Po co ci te dziwne porody, cuda-niewidy? Co? Gadaj!
— Nie rozumiesz, Hargi. Jestem na usługach Inkwizycji!
Robert Koch zdarł z ramienia szatę, by pokazać krasnoludowi tatuaż. Oczyszczający płomień Solkana wił się wokół miecza zemsty. Symbol używany przez inkwizytorów.
Baron poderwał głowę, wpatrując się w Kocha z nienawiścią.
— Jestem na usługach inkwizycji, i wtedy też byłem — ciągnął Robert. — Oni wszyscy tu zginą w ogniu, Wielki Inkwizytor już wie, już tu jadą! Pomyśl, krasnoludzie, odkupisz swe winy, jeśli mi teraz pomożesz! Wszyscy odkupicie! — Dodał, patrząc na Klausa, który przełknął ślinę.
— Inkwizycja, Hargi — powiedział. — Ty słyszałeś, żeby sędziowie Solkana komukolwiek wybaczyli? — medyk w odpowiedzi pokręcił głową.
— Jeśli ich dorwą, najpierw poddadzą badaniom — rzekł. — I dowiedzą się o nas, to pewne. Dlatego musimy zrobić to co zawsze. Raz jeszcze.
Klaus postąpił krok, pochylił się i pewnym ruchem poderżnął gardło baronowi. Potem z rozmachem wbił zdobyczny rapier w ramię Roberta, przyszpilając zdrajcę do posadzki. Koch zawył.
— Kłamałem Hargi, czekaj, kłamałem! Ten tatuaż mam na wszelki wypadek!
Klaus kopnął go w twarz, zamieniając wymowę w niezrozumiały bełkot. Zdrajca szarpał się, pluł krwią i zębami, dławił przegryzionym językiem.
Krasnolud tymczasem rozlewał oliwę z lamp po meblach i podłodze. Pochylił się nad przygwożdżonym, zmaltretowanym Kochem.
— Mieli spłonąć na stosie? Dobrze, niech tak będzie. Będą mieli stos, jakiego Różowa Wstążka jest godna. Przypałek! — odwrócił się do Klausa — idź powiedz chłopakom, że czarna mogiła. Wszystkich! Powiedz, że Koch wydał nas, więc nie może zostać żaden świadek! Tą tutaj panną ja się zajmę.
— Się robi. Aha, tym razem się nie obrażę o Przypałka, ale następnym cię zabiję! — rzucił Klaus wychodząc.
Hargi zwrócił się ku Karolinie.
— Nie stój taka goła. Rytuał już się skończył.
— I tak zaraz mnie zamordujesz, przecież nie może zostać żaden świadek…
— A opowiesz, że byłaś na zamku Argenlich, kiedy spotykali się wyznawcy Slaanesha? No szybciej. Pojedziesz ze mną do Altdorfu. I, tfu, wyrzuć tą wstążkę. Jest magiczna, wywołuje niezdrowe żądze. Nie, nie zdejmuj medalionu, na Khorna!

2526 — w tymże roku spłonął przepiękny zamek Argenlich, siedziba prawych baronów. Prawdopodobnie podczas balu zaprószono ogień. Zginęło wielu szlachetnych rycerzy i wiele nieodżałowanych dam straciło życie. Tam też życie stracił sławny Silvio Rainerti, szermierz od pięciu lat niepokonany w pojedynku, którego cesarz upatrzył sobie na czempiona. Niektórzy twierdzą, że winni pożaru byli wyznawcy Solkana, którzy interesowali się zamkiem i być może podejrzewali kogoś o konszachty z Chaosem.
Wyjątek z
Roczników Kapituły Altdorfskiej
Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: wilq, superbohater, nie, będę, walczył, dinozaurem, jakiś, debil, recenzja, minkiewicz

Podobne newsy:

» Jak nie zginie ludzkość - patronat!
12%
» Kawerniany konkurs
12%
» Steam-owe premiery 11.10.12
12%
 
Podobne artykuły:

» Jak nie zginie ludzkość - recenzja!
22%
» Sierociniec - recenzja filmu!
17%
» Fantazyn #6 - recenzja!
17%
» Swojego nie macie, cudzego nie znacie - o wartych ...
16%
» Mass Effect - recenzja!
15%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.111 sek