Warhammer >> Opowiadania >> Antonowy Sen

| | A A


Autor: Ar’this
Data dodania: 2007-07-23 23:54:29
Wyświetlenia: 5917

Antonowy Sen

W kemperbadzkiej kuźni Antona de Monc panował spory ruch, mimo że wiosenny dzień miał się ku końcowi. Nie było niczego niezwykłego w tym, że stary mistrz trzymał krótko czeladź, od wczesnego poranka, aż do późnego wieczora. Uczeń nie miał prawa na narzekania i biadolenia, tym bardziej, że zamówień było sporo – sezon wypraw wojennych był tuż tuż.
Na niezwykłość tego dnia zasługiwało jedno: mistrz po raz pierwszy jak zna go ziemia, wyglądał na niezwykle przybitego – i w żaden, ale to żaden sposób nie mógł tego zamaskować. Próbował, bo i owszem. Chodził od stanowiska do stanowiska i pouczał: „ nie tak Frank. W ten sposób tylko zawijają ci się ogniwka, pracę utrudniając. Wyprostujże materiał!”, albo:” dokręćże chłopcze imadło, bo za chwilę twoją szczękę drzwi oglądać będą”, lub:” na świętą cierpliwość Grungniego! Masz szczęście, ze nie jestem kitajskim nauczycielem, bo dawno już byś palce stracił!”... i temu podobne.

Pracownia, w tym roku miała zaopatrzyć elitarną jednostkę piechoty zakonu Sigmara, więc niełatwo się było wyrobić. Poza tym nie każdego było stać na zakup produktów zakładu płatnerskiego Antona de Monc.

Sława zbrojmistrza z Wielkiego Lasu roztaczała się daleko, po miasto stołeczne imperium, Altdorf, a nawet dalej, bo za krańce Reiklandu, aż do Gór Szarych. Nic dziwnego, że tak wielu mieszczan ze stolicy, z Nuln i licznych pomniejszych mieścin mało znaczących hrabstewek próbowało wysłać swych synów na termin właśnie do niego, starego Antona. Tajemnicą jego sukcesu nie jest tyle jego zdolność, ale przede wszystkim najdoskonalszy materiał, z jakiego wytwarza on swoje produkty. Jest nim (od początku jego kariery) mithril, wydobywany z trzewi Gór Krańca Świata, w odległym Zhufbarze, legendarnej krasnoludzkiej twierdzy leżącej nad taflą gigantycznego jeziora. Nikt do końca nie wie, skąd stary Anton zdobywa takie zaopatrzenie. Wścibscy sprawdzają karawany kupieckie, czy rzeczywiście przewożą one tak cenny ładunek, konkurencja próbuje wykupywać całe dostawy mithrilu sprowadzane promami z południa. Wszystko na nic. Rok w rok kuźnię Antona opuszczają zadowoleni klienci, a imperialne zbrojownie mogą szczycić się nowymi pancerzami z wybitym godłem de Monc. Nieżyczliwi widzą koligację nagłego sukcesu wybitnego płatnerza ze zniszczeniem Kemperbardu, które to miało miejsce przed czterdziestoma laty, jak jeszcze Kemperbad był właściwie tylko wioską kupiecką, a na stolicy władzę sprawował imperator Luitpold. Wtedy właśnie pojawił się on, młody, bo niespełna dwudziestolatek, ambitny ponad miarę de Monc. U ludzi zajmujących się poszukiwaniem przygód wzbudza to różne, niejasne odczucia. Koligacą go nie tyle z samą rodziną cesarską, co raczej kojarzą jako szpiega wrogich sił i uważają go za bezpośrednią przyczynę nieszczęścia, jakie spadło na leśną osadę Kemperbad i wiele innych jej podobnych. Bardziej nieufni podejrzewają go nawet o pakt z istotami z niższych sfer, które to według ich podejrzeń skrupulatnie, za jakąś mroczną przysługę dostarczają mu mithrilu. Ludzie ci, twierdząc że tylko inkwizycja może rozwikłać taką zagadkę, udają się do kapłanów Vereny, bogini sprawiedliwości, nagabując ich, aby rozpatrzyli sprawę z podejrzanym, za pomocą rozpalonego żelaza i egzorcyzmami. Są oni na ogół odprawiani przez duchownych z kwitkiem do sąsiadującego ze świątynią hospicjum Shalii, albo podlegają na nabożeństwie natychmiastowemu poświęceniu proponowanymi praktykami...

Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się wtrącał w interesy tak znakomitego i zasłużonego obywatela Imperium, jakim jest niewątpliwie Anton de Monc.

Jednakże prawda, jakakolwiek by nie była, jest znana tylko jemu. Nie ukrywa tego, że jest mu przykro z powodu nieprzyjemnych listów z pogróżkami, oraz z tego, że dowódca jego ochroniarzy powiadamia go periodycznie o pochwyceniu jakiegoś niedoszłego podpalacza, włamywacza, czy innej maści zbira, najętego zapewne przez zawistną konkurencję, bądź też działającego na własną rękę. Oni nigdy się nie nauczą. Później te najemne biedaki tuż przed powieszeniem tłumaczą się poszukiwaniem przygód, myślał sobie stary mistrz.

Choć w Kemperbadzie nikt nie jest mu wrogiem , to cały czas ma się na baczności. W mieście nie zazdroszczą mu sukcesu, wręcz przeciwnie – jest niesamowicie szanowany, gdyż jego działalność zwiększająca ruch kupiecki, przyczynia się tylko do wzbogacenia miasta. Można śmiało sformułować tezę, że to właśnie dzięki warsztatowi de Monca osada rozbudowała się do takich rozmiarów, że przyznano jej prawa miejskie.

W wojaczce nie ma mu w okolicy równych; mimo podeszłego wieku jest postury byka i wywija swym roboczym młotem z niszczycielską mocą i finezją. Zawsze gdy dochodzi do zagrożenia ze strony dzikich band orków zbierających swe niesubordynowane oddziały w pobliżu (a Wielki Las pełen jest tego zielonego paskudztwa) i pobliska wioska potrzebuje wsparcia, staje na pospolite ruszenie jako pierwszy, na rynku, z orężem w dłoni. Jako świta towarzyszy mu dwójka najbardziej zaufanych współpracowników; po prawicy ma swego rycinarza, półelfa imieniem Aheaal, a po lewej Garbura, równie mocarnego co on, rudobrodego, grubokostnego kowala i wyruszają w pierwszym szeregu na wojenną wyprawę. Wtenczas każdy wykidajło ma pełne ręce roboty, gdyż rozzuchwalona nieobecnością Antona przestępczość wzmaga swoje wysiłki w chęci splądrowania, bądź też zdewastowania pracowni.

De Monc, niestrudzony, zawsze sprawny, zawsze gotowy na najgorsze, nieugięty. Do samego końca słowem człowiek – skała. Dziś jednak ta skała z jakiś dziwnych przyczyn zaczęła się wyraźne kruszyć.

Starość? Problemy z tym związane? Takimi pytaniami napełniały się głowy obserwujących go bacznie od rana współpracowników. Gdy terminatorzy udali się na spoczynek po wspólnej wieczerzy (gdyż ekipa warsztatu spożywa wspólnie z czeladzią), przy stole mieszczącym tuzin biesiadników, tylko trzy krzesła zostały zajęte.

Anton wiedział, że musi coś przyjaciołom powiedzieć. Był im to winien. Przez tyle lat spełniali swoje obowiązki bez zarzutu i teraz żadna wypłata nie jest w stanie im wynagrodzić niewiedzy w jakiej tkwili. Dlaczego pracują. Dla kogo.
Patrzył na siedzących naprzeciwko, sam tkwiąc na krześle zupełnie nieruchomo. Jego toporna sylweta rysowała się wyraziście w świetle płonących świeczek, osadzonych w mosiężnym lichtarzu. Wyglądał jak głaz, rzucający na ścianę obły cień.
Słychać było tylko trzaskające z rzadka płomyki świec, podrygujące w bezwiednym tańcu.
Twarz Antona nie nosiła fizycznego zmęczenia; była pomarszczona i stara, ale zahartowana doświadczeniami ciężkiej pracy i wieloma bojami. Jakaś maska, którą nosił przez większość życia dziś z jego facjaty odpadła, jak łuska. Nowo odsłonięte oblicze było dla dwójki jego starych współpracowników, Aheaala i Gabura, szokiem. Blade oczy starego mistrza już nie patrzyły dumnie i wyniośle. Jego nieruchome spojrzenie przywodziło na myśl dziecko przestraszone o to, że za chwilę zostanie skarcone za dłubanie w nosie. Wydawało im się, że lada moment ich mistrz i pracodawca się rozpłacze.
Wygląd Antona przedstawiał się naprawdę tragicznie.

Moment grozy rozgrywającej się w jadalni pomiędzy trzema osobami, przerwało nagłe wtargnięcie młodej, zgrabnej kucharki.
Żaden z mężczyzn nie odwrócił się w jej stronę. Rudobrody kowal i półelf wpatrywali się w starego, stary wyglądał jakby stracił kontakt ze światem.

-Oj! Przepraszam – żachnęła się w drzwiach kucharka, trzymając mocno za klamkę; ciężka sytuacja panująca w pomieszczeniu uderzyła wyraźnie w dziewczynę – mości panom przeszkodziłam... Ja tylko po naczynia.
Wtem cała trójka jakby się przebudziła z hipnozy.
-Hanno – rzekł nienaturalnie trzeźwym głosem mistrz Anton. – Proszę czynić swą powinność – po czym dodał już z trudem. – W kuchni zostawić...rano się wymyje.
-Słyszałaś kobieto. Czyń więc, co masz czynić – sprostował zimno półelf, siedząc do niej plecami.
Gdy tamta się uwijała w zbieraniu naczyń ze stołu, stary raptem się odezwał.
-Przypilnujcie, żeby nikt się już nie pałętał po budynku – mruknął z nagłym przypływem energii. – Powiedzcie ochronie, że tej nocy ma bacznie obserwować teren wokół budynku. Po trzech na jedną wartę. Jak wszystko załatwicie, wróćcie tutaj.
Gdy tamci wyszli, powstał z siedzenia z mozołem, niczym przywoływany z otchłani golem i zwrócił się do kucharki tymi słowy:
-Hanno.
-Tak proszę pana?
-Miałem to powiedzieć jutro... – zaczął charkotliwym głosem, jak silnik skaveńskiego wiertła.
-Tak?
Stary popatrzył na nią niemalże ojcowskim wzrokiem. Wyciągnął zza fartucha mieszek. Młodej się zaświeciły oczy, ale cofnęła się do tyłu. Zachwiało nią nieco.
-Czego się obawiasz? – spytał ją trzymając sakwę przy sobie i wyciągając z niej kolejno złote korony. Jedną, drugą trzecią... – to jest twoja odprawa.
-Nie... – zaczęła ze łzami w oczach dziewka.
-Tak. Czternaście złotych koron i dziesięć szylingów. Pens na szczęście.
-Ale...
-Dostaniesz prócz tego z mą dobrą opinią nowe zatrudnienie, w karczmie „Pod Ściętym Kurem”. Nie martw się, już wszystko załatwione. Masz się tam jutro w południe stawić z moim pozdrowieniem. Jesteś młoda i ładna – co było zgodne prawdą – co masz się marnować u mnie w kuchni...no, idź już spać! Idź...

-Dziękuję wielmożny panie! – rzekła ucałowawszy w rękę starego i wybiegła przez drzwi w mrok korytarza z zaciśniętą pięścią. Stary został w jadalni sam na sam z pozostawioną przez dziewczynę tacą pełną brudnych sztućców i talerzy. Schował kiesę spowrotem za roboczy fartuch i ciężko usiadł. Potarł czoło, przejechał kciukiem i palcem wskazującym po zmęczonych powiekach, po czym podparł pięścią szczeciniastą brodę. Nie myśląc zupełnie o niczym, wpatrzył się w równie bezmyślny taniec płomieni.
Gdy powrócili Garbur z Aheaalem, mistrz Anton drzemał z otwartymi oczyma. W ogóle ich nie zauważył. Kolejne zaskoczenie tamtych dziwnym zachowaniem ich dobrodzieja. Pierwszy raz od ponad dziesięcioletniej u niego służby takie coś miało miejsce. Kowal zająknął się na ten widok, nie mógł wypowiedzieć słowa. Pierwszy wypadł z równowagi półelf. Uprzedził go poirytowanym głosem:

-Co jest grane, szefie? Zwariowany dzień! Na lirę Lriandel! czeladź nie otrzymała dyscyplin, a teraz kucharka rzuciła wszystko...
- Tak, wybiegła bez słowa na dwór – przytaknął Garbur i puścił znacząco oczko staremu. – wyglądała na taką uszczęśliwioną, jakby wyszła z libacji Slaneesha.
-Spokój! – nakazał surowo Anton. W jego głosie zabrzmiała nagle rozbrzmiała groźna nuta. – Pamiętajcie do kogo mówicie. To się szczególnie dotyczy ciebie, drogi Aheaalanie. Powinienem was potraktować teraz, jak dziewki służebne. Zarygluj drzwi Garburze. Mam wam teraz coś ważnego do powiedzenia, słuchajcie uważnie. Kiedyś wam obu rzekłem: nadejdzie moment, że zmieni się porządek rzeczy. Różnie ludzie o mnie plotą. W jednym mają rację – tutaj stary posępnie zniżył ton i cały skurczył się w sobie, jakby zmalał. – Podpisałem cyrograf z samym diabłem!

Z ust obu słuchaczy wybiegł odgłos nagłego zdumienia i niedowierzania.
-Jak to?! Nie może być!
-Anton, jesteś wyraźnie zmęczony...
-Powiedziałem: spokój – powtórzył stanowczo mistrz fachu płatnerskiego. – Jeszcze nie skończyłem, ale już coś mi się zdaje, że źle was oceniłem.
Gdy jego ręka sięgała już pod fartuch, półelf się zreflektował.
-Mistrzu Antonie. Prosimy o wybaczenie. Jesteśmy zmęczeni po całym dniu. Może po spoczynku wrócimy do tego, co chcesz nam powiedzieć.
-Smarkaty bękarcie! Będziesz ty mnie, swego mistrza i nauczyciela pouczał co ma robić! Nie, właśnie teraz wam wszystko opowiem! Od samego początku. Poznajcie prawdę, bo tylko wy zasługujecie: Stało się to, zanim jeszcze pojawiłem się w zniszczonej osadzie Kemperbad, w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zanim do tego dojdę, powiem wam w jakich okolicznościach znalazłem się w imperium. Jako syn Bretońskiego rycerza miałem za szerokie perspektywy na przyszłość. Jednakże mój świat się zawalił, gdy ojcowskie ziemie spustoszył nasz daleki kuzyn, diuk de Lupin. Osieroceni, ja i mój młodszy brat, zostaliśmy nastoletnimi banitami. Pozbawieni domu. Pozostawieni sami sobie. Poza prawem. Bez środków do życia. Postanowiliśmy mimo wszystko dokonać zemsty. Zabłysła nad nami szczęśliwa gwiazda, gdyż Miasto Parravon, spod Gór Szarych akurat szykowało zbrojny marsz na bazę naszego prześladowcy, diuka de Lupin, który ogłosił się prawowitym władcą miasta i że nie spocznie dopóty, dopóki nie zostanie mu oddany hołd. Postawił ultimatum do końca zimy, w innym razie weźmie Parravon siłą. Niezwłocznie zaciągnęliśmy się pod chorągiew Parravonu. Wyruszyliśmy z początkiem wiosny, po ostrym przeszkoleniu i musztrze poprowadzonej przez tamtejszych oficerów. Twierdza samozwańczego władcy padła, natomiast członki jego zostały zatknięte nad wschodnią, zachodnią, północną i południową bramą murów obronnych miasta.

Przy oblężeniu mój ukochany brat zginął...raz za razem umiera ponownie w moich snach. Nie jestem już sam pewien, czy dokonanie zemsty było cenniejsze nad życie mego jedynego, ukochanego brata!

Wiele miesięcy nie mogłem wyjść z depresji po stracie człowieka, wraz z którym dorastałem...przeżyłem najlepsze lata...Po przełknięciu gorzkiej rzeczywistości opuściłem koszary Parravon i udałem się spowrotem na banicję. Straciłem wszystkich...wszystko co było mi najdroższe. Mściłem się na całym świecie za moją tragedię, napadając na kogo popadnie. Niewinni ludzie cierpieli jednak najbardziej. Rozesłano za mną listy gończe. Łowcy głów ciągle węszyli mym tropem. Umknąłem przez przełęcz Uderzającego Topora na ziemie imperatora Luitpolda. Zadanie nie należało do zbyt prostych, gdyż okolice były pod silnym patrolem straży granicznej z twierdzy Helmgard. Sytuacja zmusiła mnie do ominięcia twierdzy łukiem. Wygrzebałem się jakoś na szczyty, trawersując turnie i granie okalające przełęcz. Tylko dzięki znacznym umiejętnościom wspinaczkowym szczęśliwie przedostałem się do Imperium. Udało mi się znaleźć schronienie na jednym z folwarków, leżącym na wschód od miasta Bogenhafen, które również ominąłem. Pracowałem na tym folwarku, jako pomocnik miejscowego kowala Joachima. Zręcznie mi robota szła, podobałem się wszystkim, w szczególności zaś córce kowala, więc jakoś podszlifowałem się w języku wspólnym. Czas mijał przyjemnie, ale za to, niestety, bardzo szybko. Sielskie życie pomagało zapomnieć o bólu i nienawiści. Przeminęło lato, nastała zima. Jednego śnieżnego dnia miałem podkuć wierzchowca należącego do jakiegoś bretońskiego trubadura, który akurat zatrzymał się w pobliskiej karczmie. Wyglądał mi dziwnie znajomo. Na nieszczęście biedak pierwszy mnie rozpoznał. Znając wartość mojej głowy zapragnął ją sobie przywłaszczyć. Byłem zmuszony po cichu go zabić. Złamawszy mu kark, wsadziłem ohydnie podrygujące zwłoki do wora. Wskoczyłem na jego rumaka, uprzednio przytroczywszy zwłoki do kulbaki i popędziłem nad rzekę, gdzie pozbyłem się niewygodnego materiału dowodowego wrzucając je do przerębla. Wierzchowca również sprzątłem.
Nie znoszę koniny...

I znowu kolejny raz udało mi się ujść cało z opresji. Niestety nie na długo. Kilka miesięcy później zawędrowała pod strzechę gospodarską grupa poszukiwawcza z Parravon, w celu odnalezienia zaginionego trubadura. Ponoć był kimś ważnym. Jakimś prezesem gildii bretońskiego cechu minstreli, czy coś takiego. Gdy szpicle rozmawiały z Joachimem i jego żoną, ja na dobre i bez słowa pożegnania, czmychnąłem, chowając przedtem za pazuchę garść monet, z oszczędności odkładanych w sekretnym miejscu, w sadzie za kuźnią. Nigdy więcej się z kowalem Joachimem, czy jego córką już nie spotkałem, a szkoda że się tak stać musiało...Zamknął się za mną drugi i ostatni etap mego życia, w którym czułem się naprawdę szczęśliwy.
-To znaczy, że nie byłeś szczęśliwy, mistrzu, przez te wszystkie lata pracy tutaj? – przerwał mu opowieść półelf.
-Nie przerywaj, gdy cię nie pytają, poczciwy Aheaalu. Zrobisz nam jednak wszystkim przysługę przynosząc tu butelkę dobrego, estalijskiego wina.

-Tak, panie – ukłonił się z szacunkiem półelf, odryglował drzwi od jadalni i udał się po trunek.
Stary kontynuował, jakby zapomniał o całym świecie. Wyraźnie był zatopiony w przeszłości.
-Gdy opuściłem folwark był środek lata. Żar wylewał się z niebios paląc całe połcia trawy i łany zbóż. Marsz przez Reikland był niemiłosiernie ciężki. Za plecami zostawiałem krok po kroku mą przeszłość. Parłem na przód, ku nowemu, jakiekolwiek by nie było. Byle jak najdalej na wschód. Góry Szare na Zachodzie nikły, stawały się coraz mniejszym paciorkiem, aż po paru dniach marszu całkiem zmyły się z pola widzenia.
Dotarłem do Altdorfu. Tam szybko znalazłem pracę jako ochroniarz u jednego kupca. Robota wykidajły szła mi nie gorzej niźli kowalstwo. Doceniono moje umiejętności prania po mordzie i wybebeszania czyichś flaków. Szybko awansowałem. W wieku niespełna wiosen osiemnastu zostałem wynajęty przez tamtejszą gildię kupiecką, jako instruktor kandydatów na ochroniarzy i szef działu rekrutacji młodych talentów dla cechu szampierskiego. Zależało mi jednak głównie na tym, by trzymać się na uboczu. Zabiegałem o przeniesienie na barki rzeczne, by stać się mniej widzialny dla świata. W rezultacie, wylądowałem w liniach handlowych, Nuln – Altdorf – Marienburg. Pierwsze dwa pełne kursy wykonałem wiosną - w dwa lata po stracie wszystkiego...
W tym momencie zjawił się półelf z winem i trzema pucharami. Anton odebrał od niego jeden z nich.

-Dobrze. Nalewaj – ponaglił. – Schnie stare gardło.
-Coś ważnego przeoczyłem?
-Siadaj i słuchaj. To, co teraz powiem, ma szczególne znaczenie w mojej historii.
Anton nalał sobie nieco czerwonego trunku do karafki, upił nieco, i kontynuował opowieść:
-Gildia kupiecka z Nuln zaoferowała mi okrągłą sumkę dwustu złotych koron, za każdorazową ochronę rejsu barki pasażerskiej „Imperator Magnus”. Nie mogłem nie ulec pokusie podjęcia się roboty. Był to mój największy błąd w życiu. Praca wydawała się dla mnie prosta jak każda inna wykonywana do tej pory. Łajba może i była pękata, z czterema pokładami pasażerskimi, zdolnymi pomieścić do stu dwóch setek osób, z salami balowymi, barami, salonami przeznaczonymi do gier i zabaw towarzyskich i tak dalej...ale to nie był jedyny problem. Miałem pilnować tylko porządku na statku, nic nie wspominano o grasujących na rzece korsarzach.

Był to trzydniowy rejs do Altdorfu. Ostatniego dnia podróży, wody Reiku były bardzo łagodne, chmury leniwie sunęły bladą ławicą po błękitnych wodach nieboskłonu. Na pokładzie był wzorowy spokój. Nagle z mostku rozległ się kapitański dzwonek. Poleciałem do pierwszego oficera. Oznajmił, że z dorzecza wypłynął niezidentyfikowany jacht, i ustawił się burtą w poprzek rzeki. Zauważono też, że wysunąwszy dwie lufy armat, oczekuje na to, aż „Imperator Magnus” znajdzie się w odległości kontaktowej. „ Jesteśmy zbyt rozpędzeni” – tłumaczył z wybałuszonymi oczyma pierwszy oficer, gestykulując przy tym nerwowo. Oznajmiłem mu, by nakazał ludziom udać się do szalup, a kapitanowi statku, by płynął na kolizyjną, w stronę nieprzyjacielskiego jachtu, aby umożliwić moim ludziom abordaż. „Wykonać abordaż! Pan oszalał! Do reszty! – stękał z niedowierzaniem tłusty kapitan” – To słynna szajka czerwonobrodych korsarzy! – po czym wrzasnął: - pełna na prawą burtę! Skąd oni się tu wzięli, u czorta??!!”

Nie miałem wątpliwości że zaraz się stanie to, co się właśnie miać stało – armaty wystrzeliły. Nad nami i pod nami, na wszystkich pokładach rozniósł się paniczny krzyk kobiet i mężczyzn, któremu wtórował odgłos wystrzałów i plusk chybianych kul. „Prezentują swoją siłę. Panie kapitanie, proszę zwrócić statek na dziobową. Proszę dać rozkaz obrania kierunku na piratów, póki nie jest za późno” – namawiałem dowódcę załogi. Na próżno. Pierwszy oficer pochwycił za tubę i przemówił do pasażerów, by zachowali spokój, że wszystko jest pod kontrolą, po czym wyszedł na pokład, zająć się ich ewakuacją. To jednak nie były manewry ćwiczebne. Wystrzały ucichły tak nagle, jak się rozległy. Nasz prom trawersował rzekę w stronę brzegu, tnąc bez trudu lekki nurt. Reik był jednak w tym miejscu wyjątkowo szeroki. Zbyt szeroki, by zdążyć przed odcinającym drogę ucieczki, szybkim jachtem pirackim, który właśnie, na domiar złego rozpoczął pościg. Powstrzymując się od komentarza, wyszedłem ze sterowni z rozpaczliwym postanowieniem zachowania chociaż strzępków pozostałego porządku.

Rozgardiasz był straszny. Jedni leżeli skuleni po różnych kątach, inni biegali po pokładzie histerycznie w kółko, by wyskoczyć po chwili za burtę. Zdecydowana większość pchała się jak szalona, do szalup ratunkowych. Zająłem się ewakuacją. W miarę możności usprawniałem ruch tłumu zmierzającego do łódek, których i tak było za mało, by pomieścić wszystkich ludzi. Piraci byli coraz to bliżej. Sytuacja stawała się krytyczna. Nakazałem ochronie, co była pod ręką, uformować szyk wzdłuż prawej burty, mimo iż o obronie nie było praktycznie mowy. Gdy doszło do kontaktu abordażowego, panował zbyt duży chaos, by wykonać jakąkolwiek akcję. Wtenczas kilkoro krasnoludów wypełzło spod pokładu wrogiego statku. Każdy był uzbrojony w rusznicę, bądź arabski arkebuz. Zdało mi się, że każda lufa została skierowana wyłącznie we mnie. Paru z naszych ludzi wycelowało kusze i strzelby w stronę wroga. Czerwonobrody krasnolud z czarną chustą na głowie, wyglądający na herszta łupieżczej szajki, mierząc we mnie groźnie wyglądającą kaczą stopą, przemówił władczo, rozwiewając wszelkie me wątpliwości: „Odłóżcie broń, chłopcy, albo wasz kumpel zginie marnie tu, i teraz – dla podkreślenia powagi swych słów skinął na mnie z ostentacją swym pięciolufowym pistoletem. – Chodzi mnie tylko o niego, nie mieszajcie się w nie swoją sprawę! Antonie de Monc! Odepnij pas i rozbieraj się! Natychmiast!” Popatrzyłem totalnie zdziwiony na pierwszego oficera, kompletnie nic nie rozumiejąc. Czas zaczął się nienaturalnie wydłużać. Odpiąłem pas, bezwiednie pochwyciwszy za rękojeść szabli. Jak ci najemnicy mnie tutaj wytropili, pomyślałem. Sytuacja stała się napięta do samych granic. Nie miałem zamiaru się wygłupiać tam z rozbieraniem, ani oddawać swojej skóry bez walki. Odmierzyłem odległość – pomiędzy mną, a pyszałkowatym piratem dzieliło mnie może z pięć łokci. Cisnąłem w niego szablą, jak aborygeńskim bumerangiem i niemal jednocześnie rzuciłem się do przodu, z całej siły chwytając korsarza oburącz za szyję. Gdy łupnąłem mocno całym ciałem o przeciwległą burtę, jak na komendę z obu stron ryknęły wystrzały. Jeszcze w czasie trwania huku luf ruszniczych, ściągnąłem gwałtownym szarpnięciem przeciwnika z pokładu i obaj runęliśmy pod wodę. Dusiłem go, wpijając mu palce w krtań, a on próbował połamać mi żebra, objąwszy mnie w nieludzkim uścisku swych krótkich ramion. Do naszych uszu dochodziły stłumione odgłosy bitwy. Gdy się wynurzaliśmy szamocąc, koło nas schodziły co chwilę z wolna na dno ciała ludzi i krasnoludów. Ciągnęły te trupy za sobą smugi krwawych welonów, przypominających nieco czerwone chmury podwodnego świata, przebijane ledwo przeciskającymi się promieniami światła padającego z powierzchni.

W tej całej awanturze zapomniałem o sprawie dla mnie najistotniejszej. Mianowicie, nie potrafiłem pływać. Gdy wraz z krasnoludem wydostaliśmy się z toni, wpadłem w panikę. Puściłem piracką szyję, i kurczowo chwyciłem za jego czerwoną brodę. Tamten uderzył mnie czołem prosto w nos. Całą mą twarz zalała fala drażniącego ciepła. Krasnolud chwycił mnie silno pod pachę i zaczął holować. Unosił się na wodzie, jak baryłka i z niesamowitą sprawnością jak na krasnoluda manewrował wolną ręką, kontrolując nią dryfowanie jak wiosłem. Gdy wyrzuciło nas na kamienisty, żwirowaty brzeg, oprawca uderzył mnie czymś ciężkim w tył głowy... Kamieniem, albo z pięści – nie wiem, byłem zbyt zamroczony samym pływaniem, aby zachować zdolność percepcji. Tyle się nałykałem wody, że nieomal się utopiłem. Ocknął mnie mocno wymierzony policzek. Stał prze de mną czerwonobrody krasnolud w czarnej chuście na głowie. Był sam. Znajdowaliśmy się w szumiącym gaju, gdzieś z dala od gościńca. Ten drań przywiązał mnie do dębowego pnia, tak mocno, że nadgarstkami ciekła mi krew. Gdy zauważył, że odzyskałem przytomność, podszedł, i począł się nabijać, że lepiej by było dla mnie, gdybym pozostał w kuźni reiklandzkiego rzemieślnika, niż się topił po rzekach. Zdumiała mnie jego wiedza na mój temat. Spytałem się poirytowany, czy nie odciął by mi głowy od razu, miast ją suszyć po próżnicy, skoro jest najemnikiem. On zaprzeczył, jakoby był łowcą nagród na czyichkolwiek usługach. „Obserwowaliśmy cię już od samej przełęczy Uderzającego Topora. Już od dawna niosę dla ciebie pozdrowienia od naczelnika twierdzy Karak Norn.” „Karaknordzcy gońcy mają wyjątkowo szybkie nogi” – pozwoliłem sobie zauważyć. „Tak panie de Monc, wiemy o tobie wszystko, włącznie z twymi zamiłowaniami” – mówił dalej krasnolud. Zaproponował mi pracę. Cichą, z dala od zgiełku imperium. „Dlaczego akurat ja?” – spytałem. „Jesteś najbardziej odpowiednim człowiekiem, jakiego szukaliśmy od wielu lat – odparł bez namysłu. – Antonie, nasze kopalnie są rujnowane, nie tylko przez ciągłe inwazje chaosu, czy ataki zielonoskórych – tu krasnolud splunął soczyście, na samą myśl o znienawidzonych goblinoidach. - Najbardziej dotkliwa w skutkach okazuje się dla nas, krasnoludów, ekspansja człowieka. Surowce się kończą, miejsca dla wszystkich klanów coraz mniej... Do rzeczy: Potrzebujemy przedstawiciela handlowego, w okręgu kemperbadzkim. Człowieka, który by produkował towary z korzyścią dla tajnej kopalni mieszczącej się w centrum tamtego regionu.”

-Jak to? – przerwał opowieść starego Garbur, znienacka zadawszy pytanie. – Przecież krasnoludzcy rzemieślnicy słyną z największego kunsztu płatnerskiego w całym znanym świecie.

-Mnie to również wydawało się wszystko całkiem niedorzeczne i zapytałem się pirata o to samo, co ty mnie teraz. Odparł, że materiał, z którego przyjdzie mi wykuwać zbroje, będzie rzekomego pochodzenia zhufbarowego. W rzeczywistości jest to pradawne złoże mithrilu, znajdujące się pod samym Kemperbadem. Z tego tytułu właśnie, mój drogi Garburze, w mojej kuźni nie mogą pracować żadni przedstawiciele rasy Grungniego – tylko halflingi, ludzie, bądź elfy – tu popatrzył spode łba na Aheaala – względnie półelfy. Gnomy też nie, bo mają z krasnoludami zbyt dużo wspólnego, co by już rzucało na mój interes cień podejrzenia. Powróćmy jednak do mojej opowieści.

Ja się go wtedy spytałem, tam w gaju, czterdzieści lat temu: „Powiedziałeś, mój niski piracie, że <> To znaczy, że nie mam wyboru?” Zapytany odparł ze złośliwym uśmieszkiem, nie ukrywając przy tym rozbawienia: „Już od samego początku nie miałeś. Nawet gdy Lupin wziął ciebie i twą rodzinę na muszkę swego arkebuza. Możesz uważać się za dziecko szczęścia, człowieku, że postanowił cię wziąć pod protekcję sam naczelnik Karak Norn. Jemu się nie wolno sprzeciwiać. W innym razie, chętnie za twą głowę zapłacą parravońskie psy. Nie traktuj naszej oferty, jako szantażu, lecz jako szansę. Jest to jasne, że masz dosyć tego ciągłego uciekania. Marzysz o spokojnym ustroniu. My teraz tobie to proponujemy.” Krasnolud miał w zupełności słuszność. Doszedłem do wniosku, że należy powziąć szybką decyzję. Postanowiłem przystać na jego warunki.
-Ja, to bym zabił drania, i uciekł – zauważył półelf.

-Nikt cię, Aheaalanie, o zdanie nie pytał. Przyznam, ze przemknęło mi przez myśl złamać kark pokurczowi. Nawet by mi chyba to zbytniego kłopotu nie sprawiło. Tamten jednak robił wrażenie tak przyjacielsko usposobionego, i rozpromienionego, że tylko podałem mu na znak zgody dłoń. Wyruszyliśmy Reikiem na południe jego szalupą, wyciągnąwszy ją wprzódy z szuwarów. Podczas nieprzerwanego wiosłowania ten ciągle gadał jak najęty, co było zaraz po pływaniu czymś rzadko spotykanym, jak na przedstawiciela niskiej rasy. Przedstawił mi się jako Gordoan Kangh. Dla przyjaciół Gordan. Gderał, że nie jest wcale żadnym piratem, tylko odprawia tę całą maskaradę i jest tak naprawdę gońcem z twierdzy Karak Norn. Gderał że go cieszy korsarstwo, narzekał że już tęskni za widokiem gór, potem był kontent , że w końcu nadarzyła się jakaś porządna akcja. Tylko żal mu było straconej załogi. Wydał mi się nieco postrzelony, ale miał w sobie coś, czego brakowało u jego ziomków – umiejętność zjednywania sobie ludzi. Zyskał sobie moją sympatię, niedługo później przyjaźń. Spytałem go w pewnym momencie, gdzie się tak dobrze pływać nauczył. On mi na to odparł, że gdy był jeszcze szczeniakiem, robił z kolegami zakłady o to, że przepłynie pod wodą podziemnymi stawami z jednej strony jaskini, na drugą. Podczas długich podziemnych wędrówek lubił nurkować we wszelkich bajorkach w poszukiwaniu rudek złota, bądź wyimaginowanych skarbów.

Po paru dniach dopłynęliśmy rzeką Aver do celu. Zakupiliśmy w Kemperbadzie zapasy, po czym zapuściliśmy się głęboko w gąszcz Wielkiego Lasu. Kilka mil na północny wschód od osady, weszliśmy przez ukryte przejście w skałkach, do ciasnej sztolni, która się przerodziła w podziemny, mokry, ziemisty korytarz. Krasnoludzki goniec szedł pewnie mrocznym, krętym chodnikiem. Klucząc pod ziemią jak krety, mijaliśmy liczne skrzyżowania. Szybko straciłem rachubę czasu i poczucie kierunku – chyba po trzech zakrętach. Po dwóch krótkich odpoczynkach dotarliśmy do szybu kopalnianego. Doszedł nas odgłos pracy kilofów i zgrzyt jeżdżących wagoników. Minęliśmy kilku pracowników, którzy na nasz widok skinęli Gordanowi. Po chwili weszliśmy do olbrzymiej, podziemnej komory, będącą centrum w której mieściły się budynki administracyjne, mieszkania górnicze i warsztaty rzemieślnicze. Wszędzie wokół kręciły się krasnoludzkie osobniki. Patrzyli się na mnie mimo niskiego wzrostu z góry, podejrzliwie i w ogóle nieciekawie. Gordan Zaprowadził mnie do przysadzistej kamienicy, kutej w żywej skale. Gmach ten był czterokondycyjny, z czerwoną dachówką, i rynnami umieszczonymi na jej krańcach.

Jak się później sam przekonałem, pod ziemią lubi występować częste zjawisko „płaczu powały”, gdy wody gruntowe się uzbierają na powierzchni by znaleźć swe ujście u stropu, kapiąc rzęsiście z kamiennych sopli.

Wewnątrz dziwnego budynku zostałem przyjęty przez starego zarządcę tegoż kompleksu. Wyraźnie był zaskoczony moim pojawieniem. Wymienił z Gordanem parę zdań w khazalidzie. I tyle. Wysłano mnie na termin do mistrza Nirga Bana, znakomitego kharaknorskiego płatnerza. Nauka szła mi płynnie aż do ataku skavenów. Znienacka uderzyli szczuroludzie, zrobiwszy własny odwiert do bazy górniczej. Zaatakowali spaczogniem i zatrutymi sztyletami. Mieli wyborowe jednostki zabójców z klanu Eshin. My odpowiadaliśmy ogniem z armat, gromiąc ich też narzędziami roboczymi, oraz wspomaganymi runami mocy kilofami i młotami. Przy pierwszym starciu, cała masa naszych doborowych rzemieślników i górników poległa. Niektórzy, co oberwali od strugi spaczognia, przemieniali się w bezkształtne monstra, biegające w chaosie. Ja sam, ledwo uszedłem z życiem, otrzymawszy trafienie w nogę tym paskudztwem. Przemienionych nieszczęśników trzeba było natychmiast dobić, inaczej robili dalsze szkody swymi nowo wyrosłymi członkami. Pomimo naturalnej odporności na magię, wielu krasnoludów ucierpiało od żrących strumieni spaczenia wyrzucanych z przeklętego miotacza. To piekielne urządzenie obsługiwano z półki skalnej umieszczonej pod samym sufitem, pod osłoną stalaktytów, będąc zupełnie poza zasięgiem rusznikarzy, kusznikarzy, czy nawet artylerii. Wspiąłem się tam niepostrzeżenie i poderżnąłem gardła dwóm szczuroludziom – celowniczemu ze spaczplujarką w łapach i ładowniczemu z beczką plugawego paliwa na plecach. Tych dwoje było w zupełnym szale destrukcji. Skonali zupełnie nie świadomi tego, że ktoś ich zasztyletował. Skopałem ich zwłoki. Tocząc cały czas pianę ze szczeciniastych ryjów, runęli uszami w dół, wprost na walczących.

Skaveni pozbawieni nagle ogniowego wsparcia, byli spychani przez rozwścieczonych obrońców pod ścianę jaskini. Wielu z nich zaczęło dezerterować spowrotem do podziemnych czeluści. Ich niski dowódca, noszący na szyi insygnia Rogatego Szczura, począł piskliwie wydawać rozpaczliwe rozkazy w języku quekish. Rezultat starcia był taki, że daliśmy szczurom łupnia, a garstka ich niedobitków uciekła w popłochu. Nim się batalia o górniczą bazę skończyła, przyleciał Gordan z wieścią, że Kemperbad został napadnięty przez armię nieumarłych, dowodzoną przez maga – nekromantę. Bardzo mnie to zaniepokoiło, że pod ziemią, jak i na górze zło i chaos zaatakowały równocześnie. To wszystko mi się kupy za bardzo nie trzymało. Było jedno pewne: na sojuszu na pewno nekromanta bardziej skorzysta. Zalecono natychmiastowe spalenie ciał wszystkich poległych. Szczury wrzucono kolejno do pieców kowalskich, współbraci spalono na odpowiednio uformowanych stosach pogrzebowych. Beczkę ze spaczenią zakopano w bezpiecznym miejscu. Mnie polecono, bym udał się do Kemperbadu, samemu, by udawać zwykłego wędrowca szukającego schronienia. Zrobiłem to, nie tyle z posłuchu, lecz z ciekawości o rezultat tamtej bitwy w osadzie. Gdy dotarłem na miejsce, zastałem płonące zgliszcza. Był środek nocy, księżyce jeszcze nie wzeszły, a konający walali się we własnych wnętrznościach jęcząc potępieńczo. Spłoszone, łkające dzieci zbierały się w gromadki, szukając swych matek. Zrozpaczeni mężowie szukali swych żon, żony natomiast opłakiwały swych mężów poległych w boju. Po armii nieumarłych i ich twórcy nie było jednak ani śladu.
Tubylcom pomogłem w odbudowie osady, po czym otworzyłem swój warsztat płatnerski. Przez jakiś czas, łączność z podziemiem krasnoludzkim miałem poprzez Gordana, który umiejętnie się potrafił wtopić w tłum. Odkąd krasnoludy dokopali się do piwnic mego warsztatu, jego usługi przestały być potrzebne.

Tak, tak! Mamy tajemne przejście.

Co do Gordoana, to udał się on na poszukiwanie przygód. Ponoć zreaktywował swą szajkę czerwonobrodych piratów. Jakieś dziesięć lat później, spotkałem go przypadkowo, gdy wyjechałem w interesach. Ślęczał w dosyć wykwintnej karczmie, nieopodal Altdorfu. Dokładniej, w Bogenhafen. Siedział w kompani bardzo wysokiego kislevity, Borii Borewicza, któremu towarzyszyła przystojna, niska, kruczowłosa elfka Dunia. Był tam też nieciekawy typ, Morris, coś równie nieciekawego trzymającego pod skórzanym płaszczem – jak się później okazało, łopatę. Niedługo potem otrzymałem od Borii list z kondolencjami. Pisał w nim, o nieszczęsnym Gordanie zmłóconym na śmierć cepami, przez rozjuszonych mieszczan i wieśniaków z Bogenhafen. Horda ludzi rzuciła się na niego, gdyż publicznie ogłosił, że burmistrz ich miasta zasługuje na śmierć, i że jest kultystą Slaneesha. Nie wiem na ile z tej historii listownej jest prawdy, natomiast naczelnik kopalni potwierdził informację o zgonie Gordana. Dowiedział się o niej, ze sobie znanych źródeł.

Od momentu śmierci mego krasnoludzkiego przyjaciela, uświadomiłem sobie, że miał mi coś przekazać, jakąś wiadomość, ale tego nie zrobił. Pojawia się teraz ciągle ta wesoła, brodata gęba w moich snach wraz z moim kochanym bratem.
Musimy się nieco cofnąć w czasie, do czasów, gdy Gordan zdawał ode mnie raporty swoim przełożonym w kopalni. Gdy pewnego razu obalaliśmy wspólnie czystą khazalidzką (okropna bomba, mówię wam!), wyznał mi, że wkrótce cała nasza rzeczywistość przestanie istnieć. Nie z jego perspektywy, bo umrze (a był jeszcze dość młody), ale zupełnie nagle i nieodwracalnie. Opowiedział mi, że ma sny, w których on, Gordoan Kangh jest krasnoludzkim rycerzem, świętym paladynem, tępiącym czarne smoki w górach nieznanego świata. Świata o wiele bardziej starożytnego i dzikiego, niż lustriańskie dżungle. Przemyślenia jego wynikały może z nadmiaru wódki, a może miały związek rzeczywiście z innym życiem. „Nie czujesz, że jesteśmy jedynie marionetkami stworzonymi przez bogów, dla ich marnych gierek?” – zapytał mnie zagadkowo. – Tzeentch, pan przemian, władca chaosu rwie nasz świat na strzępy! Nie czujesz tego?” Odpowiedziałem mu: ”Gordan, stary, śmierdzi ci z ust! Coś ty dzisiaj jadł, filety ze skavena?” Rechotaliśmy, do samego rana rozmawiając o głupotach. Więcej nie wracaliśmy do tego tematu. Raz tylko, gdy się widzieliśmy tuż przed jego głupią śmiercią, w Bogenhafen, rzekł mi: „Wtedy zacząłeś istnieć, jak byłeś w tej dąbrowie, piętnaście lat temu związany, i podałeś mi dłoń, gdy już cię z więzów oswobodziłem. Wtedy naprawdę zacząłeś istnieć. Wcześniej nie miałeś znaczenia na tym świecie. Pamiętaj jedno, że lepiej by było dla ciebie, gdybyś wtedy odmówił i nie zaistniał wogóle! Lepiej...”

Nie zrozumiałem wtedy jeszcze znaczenia jego słów, lecz przez kolejne piętnaście lat wypełnionych snami, doznałem proroctwa.
Półelf i człowiek spojrzeli nieufnie, na butelkę wina, stojącą na stole przed nimi. Garbur nerwowo to przysuwał, to odsuwał nietkniętą jeszcze karafkę.

-Co noc, coraz to wyraźniej układał się przekaz – źrenice Antona wyraźnie poszerzały się – Tyle jest światów, ilu NAS SAMYCH. Nieskończenie wiele, nieprawdaż?

Płomienie wytopionych po same nasady świec, ledwo się tliły; umierały bezwiednie, w podrygach agonii, aż zgasły zupełnie. Ich szare dusze uleciały z szybko stygnących knotów, by momentalnie rozpłynąć się w mroku.
-Wy jesteście mi jak synowie – kontynuował niskim, jednostajnym tonem stary płatnerz. – N i g d y was nie opuszczę. Ze mną nie zginiecie. Czuję się taki zmęczony, stary...

Kowal i rycinarz spoglądnęli po sobie, siedząc i nie rozumiejąc do czego ich dobrodziej zmierza.
-Postęp...zmiany...nowostki...koniec! To wszystko kłamstwa dla grzecznych dzieci. Wy dwaj! – krzyknął de Monc – jesteście grzeczni? taaaaak...zasługujecie na poznanie prawdy.

Drzwi, mimo zaryglowanego zamka z wolna się otwarły. Do wieczernika weszły niskie postaci, w oślepiającym świetle kamienia otoczonego aurą ciemności czarniejszej, niż najbardziej głęboki mrok. Jeden z nich trzymał ten zdający się pożerać światło kamień w wyciągniętej, pazurzastej dłoni.

Obaj mocno przerażeni pracownicy de Monca nie byli w stanie ni się poruszyć, ni pary z ust puścić. Mogli tylko obserwować.
Była to para przybyszów. Idący przodem, trzymając dziwny, jarzący się obiekt, miał mocno nasunięty kaptur na wąską głowę. Jego niewiele niższy, ale za to dużo szerszy towarzysz dzierżył okapujący świeżą krwią topór i kłapał ostrymi kłami, osadzonymi w brodatej paszczy, jakby coś w niej przeżuwał. Jednym zamaszystym, płaskim ciosem ostrza, odrąbał równo, bez wysiłku, przy samej potylicy głowę półelfa. Ta z cichym łomotem padła czołem na blat stołu, rozstając się z szyją i resztą ciała na wieki wieków. Przechyliła się na bok, jedną skronią zwróconą do powały, i tak już pozostała. Ciało Aheaala zsunęło się powoli z krzesła na podłogę, tryskając rytmicznie krwią. Garbur wpatrywał się półprzytomnie w oblicze zmarłego przyjaciela. Wydało mu się, że oczy półelfa wymieniają z nim spojrzenie jeszcze świadome.

Morderca przekroczył ciało swej ofiary, i chwycił za włosy głowę, odzianą w metalową rękawicę dłonią. Podniósł ją na wysokość oczu przerażonego rzemieślnika i leciutko potrząsnął. Plamki krwi niczym piegi obsypały twarz człowieka.
-Ten półelf już poznał swoją – odezwał się niski wojownik swym z lekka bełkotliwym, charczącym głosem.
-Ty ludzik pójdziesz z nami! Tak-tak! – zaskrzeczał zakapturzony, niosący światło osobnik. – Ty poznać prawdę możesz. Nie-nie! za prędko. Polubisz, poluubisz! iiiiiii!!! Znienawidzisz!!!

Morderca ścisnął obiema dłońmi odciętą głowę. Ścisnął ją tak mocno, że pękła jak dynia. Mózg półelfa bryznął we wszystkie strony. Rudzielec tego nie wytrzymał i zwymiotował. Niski wojownik pochwycił go za kark swą opancerzoną dłonią, i siłą rzucił na deski jadalni w sam środek rosnącej kałuży krwi,.

Zaśmiał się z cicha, liżąc ostrze topora, swym rozdwojonym jęzorem.

Anton de Monc powstał, rozłożył szeroko swe ramiona i rozpoczął uroczyście, intonując grubym głosem:
-JEDEN, NIESKOŃCZENIE WIELKI.
-ABYŚMY BYLI JEDNO, STAŃMY SIĘ WSZYSTKIM, POZA WSZYSTKIM – zawtórowali mu dwaj przybysze. Rudy kowal leżał trzęsąc się, zdruzgotany, zagubiony jak noworodek, w kałuży krwi.
-WEWSZYSTKIMJESTJEDEN!
-TZEENTCH!
-TZEENTCH!
Trójka celebrantów rozpoczęła monotonny chorał, razem, potępieńczo: NASSAMYCHJESTJEDENNIESKOŃCZENIEWIELKI...
W głębiach nocy zaszyty, wiedząc że czeladź spokojnie śpi, Anton de Monc, uczciwy, zasłużony dla imperium obywatel, odbywał wraz ze swym nowym bratem i ojcem coroczny ceremoniał pochwalny, poświęcając tym razem życie dwóch najbardziej zasługujących na to ludzi.

Trójce ogarniętych modłami kultystów pozostało jeszcze złożyć w ofierze młodych adeptów śpiących w prezbiterium.
Tzeentch, pan przemian powinien być nareszcie ze swych sług zadowolon.
Złoża rudy muszą się przecież kiedyś skończyć, tak samo, jak wyczerpuje się boska cierpliwość.
Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: stephenie, meyer, intruz, dolnośląskie, recenzja

Podobne newsy:

» "Przed świtem" już niebawem
44%
» Przed świtem - film
44%
» Przed świtem - mocne wejście na rynek!
36%
» Saga "Zmierzch": Przed świtem. Część 2 - ...
36%
» ENEMEF: Saga Zmierzchu
20%
 
Podobne artykuły:

» Zmierzch - recenzja książki!
80%
» Przed świtem - recenzja
73%
» Struktura - recenzja!
40%
» Księżyc w nowiu - recenzja
31%
» Sierociniec - recenzja filmu!
29%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.094 sek