Warhammer >> Opowiadania >> Gangi Mordheimu

| | A A


Autor: Michał „Garou” Klepacki
Data dodania: 2007-07-24 00:29:50
Wyświetlenia: 4931

Gangi Mordheimu

Ulice miasta były puste i ciche. O tej porze zresztą jakiekolwiek przechadzki były podejrzane i surowo karane przez miejską gwardię. Mdławe światło z łuczyw padało na domy bardziej wyolbrzymiając cienie niż rozświetlając kręte uliczki. Bardzo złowroga była ta cisza, nawet zaułkowe koty nie śpiewały miłosnych serenad, mimo, iż wiosna zaczęła się dawno. Najdziwniejsza jednak sprawą zdawał się ruch w karczmach i oberżach- a raczej całkowity brak takowego. Na posterunkach trwali jedynie stali bywalcy- żadnych przyjezdnych ani miejscowej młodzieży. W porcie nie było lepiej, tu również panowała cisza przerywana jedynie monotonnym skrzypieniem cum.
Ulicę przemierzała zakapturzona postać- poruszała się szybko, nerwowo rozglądając się naokoło, jakby szukając czegoś. Owa postać nie nosiła jednak kaptura i płaszcza po to, by wyglądać konspiracyjnie i tajemniczo- w taką noc nawet biały fartuch byłby podejrzany. Po prostu zaczął padać deszcz i wiatr wzmógł na sile. Statki skrzypiały jęcząc przeciągle. Zdawało się, że wraz z wiatrem wyją topielcy i inni potępieńcy.

Osoba skręciła w jedną z ciaśniejszych uliczek. Nagle usłyszała za sobą prychnięcie. Momentalnie odwróciła się, wyciągnęła z pochwy sztylet i przyjęła pozycję do pchnięcia.
To tylko kot…
Zwykły bury dachowiec. Kiedy zobaczył sztylet, prychnął jeszcze raz i skrył się za beczkami. –Heh, to tylko kot... Jak ja nie lubię kotów. –Postać schowała broń, kichnęła i ciaśniej owinęła się płaszczem jednocześnie pociągając nosem. Szła dalej sapiąc cicho.

***

Przed karczmą „Wolna Krypa” stał człowiek. Wpatrywał się w mrok i machinalnie pocierał swoją brodę i sumiaste wąsy. Poza wąsami jego twarz zdobiła wielka blizna, przechodząca dokładnie przez lewy policzek, na zawsze zamknięte oko, skroń i kończąca się dopiero przy linii włosów. Z daleka można było zauważyć, że czeka na kogoś- znudzony przewracał w palcach monetę i wsłuchiwał się w deszcz bębniący w dach. Wbił zdrowe oko w wszechogarniającą ciemność i zaklął cicho. Łącznik spóźniał się, pogoda była paskudna, a na dodatek, piwo, które serwowała owa karczma było ohydną lurą, którą z piwem łączyła jedynie nazwa.

Ale cóż, informacja była jednym z tych towarów, za które płaciło się nie tylko złotem, ale również zdrowiem i czasem. Wreszcie usłyszał stukot butów o bruk, wytężył wzrok i zobaczył w miarę wysoką i chudą postać idącą w jego kierunku. Kaptur i płaszcz zlewały się z strugami deszczu tworząc nieziemski, trochę przerażający widok.
Człowiek przełknął ślinę, schował monetę i podszedł do zakapturzonej postaci wykonując wcześniej umówiony gest. Kapturnik odpowiedział w ten sam sposób. Weszli razem do środka, zajmując pierwszy wolny stół. Osoba w płaszczu odrzuciła mokre nakrycie głowy ukazując pukle długich, kruczoczarnych czarnych włosów. Na jednookiego spojrzały wielkie szmaragdowe oczy, bardzo odważne i mile zadziorne oczy ludzkiej dziewczyny z domieszką elfiej krwi.
-No Czarna, dałaś na siebie czekać, nie ma co. –Z jego ust wydobył się władczy, choć nie zimny głos. –Co cię zatrzymało.
-No wiesz mój drogi Rodrygu... –Uśmiechnęła się ukazując równe, perłowo białe zęby. –Na dworze jest zimno i w dodatku pada, no nie mogłam zleźć z łóżka. –przeciągnęła się jak kotka i zamruczała cicho. Rodryg nienawidził wszystkich „nieludzi”, za czasów młodości nawet występował przeciw nim zbrojnie w zamieszkach ulicznych. W czasie jednej z takich bijatyk stracił oko.
Elin, nie wiedzieć czemu, nie przeszkadzała mu wcale, nawet był na swój sposób oczarowany jej osobą. Elfia krew nawet trochę uszlachetniła jej lica. Jej sylwetka była doskonała, niezbyt chuda z ładnym wcięciem w talii i drobnymi piersiami tworzyła wręcz ideał. –Eh, gdybym był młodszy, może coś by z tego było. –Szepnął cicho, sam do siebie.
-No dobra Elin, nic się nie stało. –Uśmiechnął się, szrama na twarzy zmarszczyła się zmieniając jego facjatę na jeszcze bardziej groteskową. –to jak napijesz się czegoś? A może coś zjesz? Taka psia pogoda.
-Prosiłabym trochę polewki, jeśli można. –Spojrzała swymi wielkimi oczyma w jego oko. –A teraz przejdźmy do interesów. Popytałam trochę wśród swoich i wiem już, co jest grane.
-To opowiadaj… Proszę, mów. –Był bardzo podekscytowany, sprawa której rozstrzygnięcie miał poznać bardzo musiała go drażnić.
-Rodrygu spokojnie, bez nerwów. –powiedziała przestając na chwilę jeść polewkę. -Zaraz Ci wszystko powiem. Chodzi o jakieś dziecko Lethiela- ponoć wróciło do miasta.
-Doprawdy? To jest według mnie mało wiarygodne. –jego twarz zmieniła się, była blada jak u topielca. –Ono nie ma prawa tu wracać
-Ale wróciło, jest w Marienburgu dokładnie od tygodnia i szuka mężczyzny z blizną. Ponoć chce wyrównać stare rachunki. –Powiedziała spokojnie, łowiąc łyżką kawałek mięsa.
-Co? Jak to jest możliwe? –widać, że bardzo się zdenerwował, momentalnie zaczął pocierać swą bliznę. –Przecież to jest nierealne, Lethiel dawno nie żyje a ona miała wtedy pięć lat.
-A właśnie jak to było z tym całym zabójstwem?- zaciekawiona przekrzywiła głowę
-Wiesz było to dokładnie piętnaście lat temu. –nie wiedział czemu to jej mówi. Od samego zajścia nikt nie usłyszał od niego tej opowieści. A przecież to była już legenda, znali ja wszyscy mieszkańcy i opowiadano ją przy każdej nadarzającej się okazji. Doszło nawet do tego, ze opowiadali ją bardowie. Doprowadziło to do pojawienia się wielu wersji i o bardzo różnych zakończeniach. Postanowił, że podzieli się z Elin prawdziwą opowieścią. Że niczego nie doda ani nie przesłodzi. Opowie jej o tym, co stało się dokładnie piętnaście lat temu. To pewnie przez to, że się starzeje... Czterdzieści pięć lat już prawie na karku. Może gdy ją komuś przekaże, poczuje się lepiej.
-Elin, ta historia wydarzyła się dawno temu w strasznym mieście Mordheim, miejsce to jest najgorszym z możliwych do życia. Ciągłe walki już dawno wyniszczyły tamte ziemie tak doszczętnie, że tylko zburzenie do fundamentów i ponowna budowa może by coś zmieniła…

***

Wczesne promienie światła leniwie oświetlały wąskie uliczki krytycznym, białym światłem. Poranna mgła leniwie pełzła po bruku dodając aury grozy. Dodatkowo zaczęło mżyć, małe kropelki osiadały dosłownie na wszystkim jeszcze bardziej zniekształcając i wynaturzając cały obraz małych, posępnych alei miasta Mordheim. Po ulicach nie spacerował nikt zupełnie, co nie było raczej niczym niezwykłym jak na tą porę dnia. A jednak w tej pozornej błogości coś wrzało, jakaś siła nie pozwalała nawet mieć złudzeń że ten dzień będzie najzwyklejszym, nudnym dniem. Mordheim z resztą nigdy nie było zwykłym i nudnym miastem. Cały świat uważał, że jest to jakoby epicentrum całego zła i zepsucia. Jedno z tych miejsc, gdzie sny zwykłego obywatela rzadko się spełniają…

Chyba, że śni koszmary.

Po środku placu stał dziwny dom, a raczej jakaś swoista forteca. Wyglądała dziwacznie i trochę złowrogo- krasnoludzkie filary z kamienia przechodziły w kolumny robione na styl elficki. Większa część konstrukcji, wykonana z drewna nosiła na sobie piętna noży, ślady po nich układały się w litery mowy nie tylko staroświatowej. Widniały na nich także znaki Khazalid i Eltharinu. Napisy niosły różne przesłania- głównie wszelaka twórczość. Od porywających wierszy i krzepiących ducha przemów aż do pospolitych, karczemnych piosenek i sprośnych obelg.

Wszystkie rasy zamieszkujące Mordheim nazywały tę dziwną budowlę Ostoją.
Do Ostoi mógł wejść każdy, musiał jedynie przestrzegać kilku zasad. Po pierwsze, na terenie owego miejsca nie wolno było kraść, po drugie, jeśli ktoś był potrzebujący pomagało mu się. Po trzecie i chyba najważniejsze, każdy, kto chciał mieszkać w Ostoi musiał być całkowitym przeciwnikiem rasizmu i prześladowań religijnych. Jak to mawiali wszyscy mieszkańcy – W tym parszywym mieście jest jeszcze jedno miejsce, gdzie można spotkać życzliwą twarz.
W izbie panował półmrok. Łuczywa przyczepione do ścian ledwie rozjaśniały mrok dając obraz małego, schludnego pokoju. Jedynymi meblami było rozklekotane łóżko, stary stół z dwoma krzesłami i stara szafa, w pokoju zaś klęczał około trzydziestoletni mężczyzna. Trzymając w dłoniach medalion żarliwie modlił się, szybko powtarzając prostą modlitwę do Myrmidii, bogini wojny. Zapewne prosił ją o ochronę w boju.
Na łóżku siedziała maleńka dziewczynka przebierając w powietrzu nóżkami. Jej wielkie oczy spoglądały na mężczyznę zapewne ojca z niemą pasją.
Mężczyzna wstał, otrzepał spodnie i podszedł do córki. Wziął ją na ręce i postawił na stole, potem założył jej na szyję medalion, spojrzał prosto w wielkie, zielone oczy pytając.
-Czyj medalion nosisz na szyi?
-Myrmidii –odpowiedziała cicho
-Nie słyszę, jeszcze raz. –Powiedział tym razem trochę oschle.
-Myrmidii! –Wykrzyknęła tym razem, w jej głosie nie było jednak strachu, była pasja.
-A kim jest owa Myrmidia?
-Boginią wojny, taktyki i strategii. –Odpowiedziała jednym tchem
-Bardzo dobrze, dobrze cię nauczyłem. –Uśmiechnął się przyjaźnie, gładząc jednocześnie krótkie czarne włosy dziewczynki, odwzajemniła uśmiech.
Drzwi izby otworzyły się, wszedł przez nie krępy, choć bardzo umięśniony krasnolud. Jego ciało pokryte było wieloma tatuażami a włosy dziwnie obstrzyżone, przefarbowane na rudo i postawione do góry. Widać było po nim, że wojenna zawierucha to dla niego nie pierwszyzna, w wielkich dłoniach dzierżył oburęczny topór.
-No Lethiel, pora iść i skopać parę tyłków. –Wykrzywił szczerbatą szczękę w grymasie, czy też uśmiechu. –Prowadź wodzu, czekamy na twoje rozkazy.
-Khazzar, ile narodu udało się nam zebrać?
-Będzie ze stu chłopa szefie… I może kilkadziesiąt kobiet. Ech, to nie na moją głowę, aby baby się do bitki brały.
-Khazzar, przecież ty krasnolud jesteś. Wasze kobiety się świetnie biją.-uśmiechnął się szeroko, jego zielone oczy zapłonęły pasją. –No dobra a teraz mi pomóż założyć jakiś pancerz. Nie chciałbym, aby mnie zbytnio pogruchotano.
-Szefie, nasze baby to prawdziwe lwice, a te elfki to jakieś cienkie w pasie i wątłe, a przecie nie miało być starć na łuki.
-O nic się nie martw Khazzar, no a teraz ten pancerz.
Krasnolud w milczeniu pomagał człowiekowi zakładać wełniany kaftan, potem pozapinał klamry w skórzanym pancerzu. Na koniec dopasował rzemienie w karwaszach i nagolennikach. Wyszli z izby nucąc jakąś melodię, za nimi podreptała dziewczynka.
Podziemne korytarze ciągnęły się pod ostoją długim labiryntem. Gdy tak szli dołączali się do nich inni wojownicy. Elfy podzwaniały długimi sztyletami i kordami, krasnoludy od niechcenia sprawdzały czy żeleźca toporów dobrze przylegają do trzonków. Wszędzie roznosiła się muzyka. Przemieszane dźwięki fletów, lutni i bębnów dawały zgiełk początkowo nieznośny dla ucha. Po chwili jednak można było usłyszeć przedziwną harmonię dźwięków. Chaos powoli przeradzał się w ład zupełnie jak tęcza pojawiająca się po deszczu.

Szli dalej mijając kolejne izby, coraz więcej osób podążało za nimi. Każdy niósł ze sobą jakąś broń, od noża kuchennego aż po wielkie młoty rycerskie i wielogłowicowe korbacze. Przodowały jednak pałki obite stalą i łańcuchy Stan opancerzenia też był bardzo zróżnicowany. Niektórzy wypchali swoje ubranie strzępami materiałów, gdy inni ubrani w elementy zbroi chrzęścili aż przyjemnie słuchać było.

Gdy tak przemierzali podziemne labirynty ujrzeli wielką salę, gdzie siedziała główna siła. Obszerna, okrągła izba rozświetlona licznymi pochodniami i łuczywami, podzielona była na dwie części. W jednej strony kapłanki w białych szatach z czerwonym haftem i niebieskimi kapturami modliły się wraz z wojownikami. Po drugiej zaś stało pełno wielkich, lub przynajmniej umięśnionych chłopów wrzeszczących w niebogłosy do kapłanów w wilczych skórach, zagrzewających ich do walki.
Lethiel stanął na środku pomieszczenia. Wszystkie szmery momentalnie przycichły, zamilkły również wszelkie instrumenty. Zaległa grobowa cisza, tak nagła po dawnym zgiełku, że można było się poczuć nieswojo. Wszyscy zebrani wiedzieli jednak, o co chodzi, teraz miał przemówić Lethiel, człowiek, którego wszyscy szanowali wszyscy mieszkający w Ostoi, główny wódz „ferajny”- siły obronnej wszystkich wolnych ras Mordheimu.

-Szanowni wojowie! Wielcy fechmistrze i po prostu bando zapalczywych samobójców! Już wiele razy podnosiliśmy broń w obronie naszych ideałów, nie raz plac przed Ostoją zalany był krwią, nie tylko jej wrogów, lecz i jej synów! Dziś miejmy nadzieję, że po raz ostatni będziemy musieli walczyć o spokój dla nas i naszych dzieci! –Tu popatrzył na swoją córkę, jego twarz rozpromieniła się a oczy zapłonęły blaskiem. –Niech nasi wrogowie zobaczą na własne oczy czym jest gniew i siła zjednoczonych klanów i ras!!! – Mówiąc te słowa podniósł do góry ciężki, obosieczny miecz.
Na ta słowa z setki gardeł rozległ się jeden, potężny krzyk, tak donośny, że aż zadrgały ściany. Instrumenty znowu zawyły wesołą muzyką, dodając otuchy wszystkim, którzy jeszcze nie wiedzieli, co zrobią. Wielkie stalowe drzwi zostały otworzone i cała zgraja wybiegła na dziedziniec.

***

Na podwórzu nie było nikogo. Ferajna wybiegła na plac rozlewając się po nim, lecz zaraz potem zbiegła się z powrotem w zbitą masę. Prócz nich nie było na placu żadnego ducha, Lethiel nie wiedział, co ma o tym myśleć, czyżby jego wrogowie stchórzyli? Nie to nie było możliwe. Znał Rodryga nie od dziś i wiedział, że czego jak czego, ale bitki nie przepuszczał nigdy. Miał nadzieje, że i tym razem nie zostanie zawiedziony, W końcu jako wódz Ferajny musiał walczyć u boku swoich, a bardzo chciał zobaczyć na co stać jego „starego przyjaciela”.

Mgła zgęstniała i podniosła się. Wraz z oczekiwaniem rosło napięcie, a mgła zaczęła budzić grozę. W dodatku mżawka zmieniła się w deszcz, wielkie krople ciężko spadały na ziemię i kaptury. Było naprawdę zimno, wiatr zawodził i hulał po ulicach.

Po pewnym czasie dały się słyszeć kroki. Nieuporządkowany i nierówny odgłos butów uderzających o bruk. Potem do uszu dotarł metaliczny dźwięk, jakby ktoś bawił się łańcuchem. Z mgły wyłoniły się sylwetki, z początku wyglądały jak nocne mary lub wisielcze duchy. Potem przybierały bardziej naturalny, ludzki wygląd. W sumie to byli wyłącznie ludzie, ponad setka zabijaków uzbrojonych w włócznie, kije kosy i rzeźnickie haki.

Na ich przedzie szedł jeden zabijaka, spośród innych wyróżniał go wzrost i wielkie, sumiaste wąsiska. Na głowie miał skórzany czepiec a na piersi wielowarstwowy, wełniany pancerz. Za pasem zatknięte miał rzeźnickie noże, kordy i tasaki. Na czepcu przewiązana była pomarańczowa chustka, owym kolorem przystrojona była cała jego banda. Szedł powoli, z uśmiechem, jakby to, co miało za chwile nastąpić było przyjacielską grą w karty.
-Kazałeś na siebie czekać Rodrygu! –Podjął Lethiel głośno, by obie strony mogły dobrze słyszeć. –Pogwałciłeś rytuał Mordheimu!
-Uspokój się Lethiel, jest jeszcze wcześnie! –Odkrzyknął tamten. –No a poza tym to co tu przyprowadziłeś nie nadaje się do bitki! Zawracajcie, pókim łaskaw.
-Nigdzie nie pójdziemy! To nasz skrawek ziemi i będziemy tu mieszkać! –Odkrzyknął człowiek o zielonych oczach. Jego córeczka obserwowała wszystko z daleka.
-Tak więc my, „Sfora”, przez wzgląd na pradawne prawa Mordheimu, wyzywamy was do walki na śmierć i życie!
-My obrońcy Ostoi, zwani „Ferajną”, przyjmujemy wyzwanie tych, którzy nazywają się „Sforą”
Zagrały rogi i bębny, zupełnie tak jakby zetrzeć się miały królewskie armie, a nie dwie hordy obszarpańców. Dwie grupy runęły na siebie niczym fale przypływu. Zbiły się w jedna masę, w niebo wzbił się zgiełk, szczęk broni i pierwsze agonalne krzyki. Jakiś krasnolud chciał kopniakiem z wyskoku przewrócić człowieka w pomarańczowej bluzie. Zginął w strasznych mękach nabity na czyjąś włócznie. Jakiś elf zarżnął przeciwnika nożem. Ktoś wrzeszczał i padł z połamaną nogą, inny zaś z rykiem gniewu gasił kolejny płomień życia. Lethiel swym mieczem rozcinał kolejny czerep, Rodryg rzeźnickim nożem ciął aortę jakiegoś elfa. Szukali się nawzajem, zabijając lub okaleczając każdego, kto próbował powstrzymać ich od starcia się ze sobą….

Nad polem bitwy wznosiły się coraz głośniejsze krzyki rannych i głuche jęki poległych. Nie było już wielkiej bezładnej masy, tłukącej się gdzie, i kogo popadnie. Elf skryty za krasnoludem i jego tarczą dźgał przeciwników długim oszczepem. Ludzie zebrani w większą zgraję, kopniakami i ciosami pałek dobijali rannych. Khazzar swym toporem ochoczo ścinał głowy, niezważając na sterczący w jego barku sztylet. Za to z jeszcze okrutniejszym głosem i brodą czerwoną od krwi rąbał to, co nawinęło mu się pod ostrze.

…Rodryg właśnie dorzynał jakąś postać gdy spostrzegł Lethiela walczącego z kimś dzierżącym szable. Walka była imponująca a iskry sypały się gęsto. Nie była to bezmyślna rąbanina, lecz skomplikowany taniec cięć, bloków i sztychów. Wąsacz postanowił nie zmarnować okazji, wyczekał na moment, w którym zielonooki zadał śmiertelny cios, zaszedł go od tyłu i zdradziecko, morderczym puginałem ciął idealnie pod żebro. Tamten zdołał się jednak odwrócić, jego oczy, zaszłe już mgłą nie zmniejszyły jednak żądzy zabijania. Złapał niedoszłego skrytobójcę za szyję, podniósł rękę do okrutnego ciosu mieczem. Rodryg jednak jednym ruchem wyjął drugi nóż zza pasa, wykonał sztych strasznie, prosto w szyje. Nóż nie stracił impetu nawet na chwile...

Lethiel osunął się na ziemię, ostatkiem jednak sił czy może też przez konwulsyjne drgawki zaciął go prosto w twarz. Rodryg odskoczył, jednak za późno by nie odczuć chłodnego pocałunku klingi. Zatoczył się niczym pijany, dotknął lewej strony twarzy, zobaczył jedynie krew, chciał otworzyć lewe oko, nie mógł. Zawył jak katowany pies i zaczął tarzać się po ziemi.

Zadęły rogi, pozostali walczący odwrócili się, by zobaczyć co się stało. Ujrzeli jednego herszta martwego, drugi zaś kwiczał nieludzko tarzając się po ziemi. Khazzar natychmiast zaczął szukać wzrokiem córki swego przyjaciela, nie chciał, by zobaczyła tę scenę, spóźnił się jednak, nie zdążył zabrać jej stamtąd.
Klęczała przy nim, jej biała sukienka szybko zaczerwieniła się od kałuży krwi, w której leżało ciało jej ojca. Płakała gorzko, jej wielkie zielone oczy roniły łzy tak ciężkie, że nawet najwięksi zabijacy spuścili wzrok, lub odwrócili oczy. Jej czarne włosy, mokre od deszczu odbijały refleksy nadając jeszcze bardziej żałobny wyraz całej postawy. Khazzar pochylił się nad nią, mówił cicho, tylko do niej starając się ja uspokoić. Na końcu wręczył jakieś zawiniątko, potem wstali razem i odeszli odprowadzani przez spojrzenia wszystkich. Dopiero potem ktoś zajął się okaleczonym przywódcą „Sfory”.

***

Siedzieli tak razem w karczmie, słyszalna była tylko cisza i bębnienie deszczu o dach i bruk. Elin długo się nie odzywała. Patrzyła to na niego to na swoją miskę i resztki polewki.
-Rodryg? A co się z nią działo potem? Co z tą dziewczynką i co z tobą?
-Ja jak widzisz, przeprowadziłem się do Marienburga i mam nadzieje tu dożyć ostatnich dni. Ożeniłem się, mam ośmioletniego synka i jakoś idzie mi życie. Ale wiesz Elin jedna rzecz nie daje mi ciągle spokoju. Jak to się stało, że ten nóż nigdy nie został znaleziony? Dokładnie przeszukaliśmy zwłoki Lethiela... –Urwał, obserwując twarz ćwierćelfki, nie spodobało mu się to co na niej zobaczył.
Te ostatnie słowa wyraźnie wstrząsnęły nią, wstała, podniosła dumnie głowę. Potem zamachnęła się i między wskazującym a środkowym palcem jej rozmówcy wbił się ostry puginał. Rodryg poznał go od razu, te same rzeźbienia na klindze, taki sam wilczy łeb na rękojeści. To właśnie nim zadał Lethielowi piętnaście lat temu zdradziecki cios, przy przeszukiwaniu zwłok nikt go przecież nie znalazł. I nagle wszystko stało się jasne, te same oczy i włosy, ta sama mina i jedna krew.
-Jutro o świcie... –powiedziała drżącym od łez głosem. –Chcę cię widzieć przed tą karczmą, w innym wypadku zginiesz marnie.

***

Koń cwałował uliczkami miasta, jeździec kierował go ku bramom. Gwardzista zobaczył jedynie przerażoną twarz jednookiego mężczyzny o imponujących wąsach. Jeździec gnał szybko, kierując się do najbliższego lasu, gnał jakby same kruki Morra leciały za nim. Nie żałował konia, poganiał go ile miał siły o ostrogach i pejczu. Rumak biegł z naprawdę imponującą prędkością, jednak żaden koń nie może równać się ze strzałą wypuszczoną z elfickiego łuku.

***

-…Tako właśnie skończył Rodryg- tchórzliwy herszt bandy ludzi, niemogących się pogodzić z tym, że nie są sami i że muszą dzielić swoją przestrzeń i innymi rasami tego świata. Nie tylko do nich należały lasy, łąki i pola, domy i trakty, miasta i królestwa.
Elin powróciła do Mordheimu i zamieszkała tam na stałe, pomagając w poprawie międzyrasowych stosunków. Co zaś się tyczy owego kozika, to oprawiony w ramkę wisi nadal na ścianie karczmy „Wolna krypa”...- dziad charknął, splunął i drżąc ręką przystawił do ust kufelek, jakim go uraczono.
-Oj Dziadu, dziadu piękną opowieścią żeście nas uraczyli! Karczmarz jeszcze jedno piwo dla naszego szacownego bajarza.
-Dziadu? A co było dalej z tym krasnoludem Khazzarem czy jakoś tak? –zapytała mała dziewczynka o blond włosach. –Jakie miał dalej przygody?
-To droga dziewczynko... –bajarz zdjął z głowy kapelusz ukazując długą, rudą brodę i twarz pokrytą tatuażami. -…Jest zupełnie inna historia a dziś już jest późno i pora spać...
Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć
Zobacz też
Słowa kluczowe: cherudek, valerio, evangelisti, znak, recenzja

Podobne newsy:

» Już wkrótce spotkania z Markiem Krajewskim!
20%
» Erynie - gra planszowa od Kuźni Gier
20%
» Eduardo Mendoza w Krakowie
20%
» Trudny wybór Rowling - okładka
17%
» Steam-owe premiery 11.10.12
17%
 
Podobne artykuły:

» Zamek Eymericha - recenzja
73%
» Wojna Końca Świata - recenzja!
31%
» Fantazyn #6 - recenzja!
29%
» Sierociniec - recenzja filmu!
29%
» Dead Space - recenzja!
25%


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Gry komputerowe
Główne Menu

Gry RPG

Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.177 sek